O tej płycie powiedziano już chyba wszystko, lecz mimo to wiedziony sentymentem (Queen był zespołem który wprowadził mnie w świat rocka, a i muzyki w ogóle) i uwielbieniem dla tego materiału postanowiłem podzielić się odrobiną swoich refleksji  i nakreślić kilka słów odnośnie niniejszego albumu.

Bez najmniejszego wątpienia jest to najwybitniejsze, najbardziej, złożone, kompleksowe dzieło Queen. Płyta, która wychodzi już daleko poza stricte rockowe rozwiązania i estetykę wprowadzając zespół na szerokie wody będąc dziełem niezwykle inspirującym i ważnym w historii muzyki. To album przy pracy nad którym zespół nie postawił sobie żadnych granic, wykorzystali wszelkie pomysły jakie w nich wtedy drzemały, a których nie udało się zrealizować na poprzednich płytach. Emanowała od nich rządza tworzenia i słychać to w każdym jednym dźwięku, każdej jednej zawartej tu kompozycji.

Płyta powstawała przez cztery miesiące 1975 roku (sierpień-listopad) w aż pięciu londyńskich studiach oraz słynnym wtedy Rockfield znajdującym się w południowej Walii. Za produkcję dzieła odpowiedzialny był Roy Thomas Baker, a za realizację dźwięku Mike Stone. Zespół nie był wtedy jeszcze świadom tego jak nagrana w tym czasie muzyka zmieni ich karierę i oblicze muzycznej sceny. Koncepcja płyty była bardzo odważna, było to swoiste Vabank, wszystko albo nic.

„A Night at the Opera” otwiera kawałek „Death on Two Legs”. Mocna, rockowa kompozycja przepełniona złością, chęcią wyrzucenia z siebie wszelkich frustracji. Jej inspiracją było uwolnienie się wreszcie zespołu od agencji Trident Audio Productions, która bezwzględnie doiła zespół dzięki niekorzystnym dla grupy kontraktom. Rozwiązanie tej kwestii pozwoliło zespołowi ponownie wrócić do całkowitej twórczej swobody i odświeżyć napiętą w nim atmosferę. Kolejnym numerem jest wesoła miniatura „Lazing on a Sunday Afternoon” zakończona świetną solówką May’a. Dwie następujące po niej piosenki „I’m in Love with My Car” oraz „You’re My Best Friend” to wyjście z kompozytorskiego cienia Rogera Taylor’a  oraz Johna Deacon’a . Do tej pory gro materiału muzycznego i tekstowego tworzyli Freddie i Brian, tym razem ośmieleni przez swoich kolegów pozostali dwaj członkowie zespołu postanowili dać płycie od siebie coś więcej niż dotychczas, tworząc numery, które na stałe weszły do klasyki w repertuarze Queen. Utwór Johna, „You’re My Best Friend” (dedykowany jego małżonce Veronice) doczekał się nawet osobnego singla. Piąty kawałek, „39”, to kompozycja May’a w której to on wiedzie prym na wokalu. Nostalgiczna, wręcz eteryczna, kosmiczna ballada. W całości akustyczna i z fantastycznym zastosowaniem wielowarstwowych wokali (na płycie udzielają się wokalnie wszyscy członkowie grupy, może z wyjątkiem Johna, który brał udział tylko w chórkach, sam niczego nie zaśpiewał).  Następnie mamy, mocny, rockowy „Sweet Lady”, luzacki, żartobliwy, utrzymany w stylu retro „Seaside Randezveus” oraz „The Prophet’s Song”. Ta kompozycja to totalny upust dla możliwości gitarowych Briana oraz wokalnych Freddiego (był to konkurent „Bohemian Rhapsody” do singlowego reprezentowania płyty). „Love of My Life” to kolejny ważny dla albumu utwór. Ta romantyczna, oparta na fortepianie Freddiego i mruczącej w tle gitarze May’a kompozycja napisania przez wokalistę dedykowana jest jego największej miłości i przyjaciółce- Mary Austin. Przed wieńczącym album „Bohemian Rhapsody” dostajemy jeszcze „Good Comapny”- krótki lekko folkujący utwór autorstwa Briana z banjo w roli głównej. Czas na wspomniane „Bohemian Rhapsody”. Cóż to jest za utwór! Ponadczasowy, potężny wypełniony tak niesamowitą ilością muzycznego bogactwa, że aż ciężko to ogarnąć. Niesamowite wokale, chórki, partie gitar, fortepianu, ten operowy rozmach… To kwintesencja tego czym jest ta płyta, to definicja ich sztuki! Ze względu na swoje 6 minut długości z początku nie mógł przejść jako materiał na singiel, ale gdy w końcu się ukazał (sporą zasługę miał w tym Kenny Everett, który wykradł kopię utworu ze studia i puszczał wielokrotnie na łamach radia w którym pracował), 31 października 1975, osiągnął przeogromny sukces utrzymując się na pierwszym miejscu list przebojów w Wielkiej Brytanii aż przez dziewięć tygodni. Do utworu nagrano również teledysk, który był pierwszym muzycznym video w historii muzyki. Dał też Freddiemu wszelkie możliwe nagrody jakie można przyznać za piosenkę. Płytę zamyka gitarowa interpretacja hymnu „God Save the Queen”, która też stała się bardzo dobrze znana.

„A Night at the Opera” w czasie kiedy powstał był niewątpliwie dziełem wybitnym i w wielu aspektach prekursorskim i jest nim do tej pory. Otworzył drzwi do wielu wspaniałych rozwiązań dając inspirację nieskończonej liczbie twórców. Dla mnie osobiście to jeden z kamieni milowych rocka, kamieni milowych muzyki. To  co zespół tu zrobił jest nie do powtórzenia. Album można zaliczyć do tych o których nigdy się nie zapomni i których słuchać będą kolejne pokolenia. Na koniec chciałbym posłużyć się słowami Phila Sutcliffe’a, krytyka i autora wielu książek o zespołach rockowych, które najlepiej podsumują tę płytę: „”A Night at the Opera” jest sumą tego wszystkiego, co Queen miał w sobie cudownie niezwykłego”. I tak właśnie jest!

Przemysław Bukowski

(Łącznie odwiedzin: 555, odwiedzin dzisiaj: 1)