Jesień. Czas, kiedy gnany przypominającą o bezlitosnym przemijaniu wszystkiego co żywe melancholijną aurą częściej niż zwykle sięgam po klasyczne progresywne albumy. Z czczą pokorą powracam do największych dokonań tego najszlachetniejszego gatunku rocka, które po niemal półwieczu wciąż lśnią niczym rozrzucone ręką muzycznych geniuszy diamenty.

Jest pośród nich kilka takich płyt, które wyznaczyły szlaki, jakimi przez następne dekady poruszały się tysiące wiernych naśladowców, oddanych akolitów, czy to kopiujących matrycę wykutą przez protoplastów gatunku, czy próbujących na swój oryginalny sposób rozwinąć rzucone przed laty klasyczne tematy. Albumów, obok których ciężko i dziś przejść obojętnie, stanowiących dokument swoich czasów, kiedy to kształtowały się podwaliny dzisiejszego rocka. Jedną z takich właśnie płyt jest szczytowe w mej opinii dokonanie wirtuozerskiej formacji Yes „Close To The Edge”, należące do chlubnej grupy arcydzieł, które podniosły status muzyki rockowej do niebotycznego poziomu dostępnego dla nielicznych. Płyta o której napisano już w sumie niemal wszystko, którą rozkładano na czynniki pierwsze, drugie i bóg wie które jeszcze. Płyta, którą analizowano na wszelkie możliwe sposoby, plasując ją jako wzorcową matrycę dla modelowego tworzywa rocka progresywnego. Płyta wzbudzające tak skrajne opinie, iż dla jednych jest absolutem na poziomie najwyższym z możliwych, dla innych zaś sztandarowym przykładem przerostu formy nad treścią. Choć to w sumie dziwi, gdyż w mej skromnej opinii treści jest tu dokładnie tyle ile formy. Czyli w sam raz. I przyznam, że ciężko mi przelewać na papier (ekran?) dosłownie każde słowo o tym albumie, gdyż sentymentalne znaczenie jakie ma on dla mnie jest olbrzymie, będąc jednym z fundamentów na jakich stoi moje postrzeganie muzyki ogółem…

„Doświadczona wiedźma mogłaby cię wezwać
Z głębin twego nieszczęsnego bytu
I zmienić twój sposób życia
W psychiczny stan trwałego szczęścia
I wszystko to mogłaby osiągnąć muzyką”

Pod lakonicznym szyldem Yes jakimś cudownym zrządzeniem losu zebrała się grupa tak utalentowanych artystów, iż ich wirtuozerii dorównywała jedynie kreatywność jaka napędzała ich twórcze działania. Na początku lat 70-tych na płytach The Yes Album i Fragile stworzyli przepiękne wizje muzycznych światów, niczym soniczne LSD napełniające umysły słuchaczy wielobarwnymi fantasmagoriami. Przy całym uwielbieniu dla tych albumów, podchodzę jednak do nich jako do zbiorów doskonałych utwórów, stworzonych czy to przez cały zespół czy będących odzwierciedleniem artystycznej wizji poszczególnych muzyków, nie objętych jednak ramami całościowego koncepcyjnymi. Zespół dojrzał jednak do tego, by ów zabieg zastosować przy tworzeniu następnego albumu – Close To The Edge właśnie – kanalizując swój twórczy potencjał w jednej wspólnej destynacji, eksplodującej trzema jedynie muzycznymi formami. Bo są tu trzy utwory tylko. Ale za to jakie ! Suita. Rozbudowana ballada. Drapieżny riffowiec. Z pozoru prosty układ koncepcyjny, kryjący w swojej prostolinijności ekonomiczny sposób zaprezentowania określonego zamiaru artystycznego. Perfekcyjność owej konstrukcji w tym przypadku jest wyrazista, klarowna i porażająca. Nie ma tutaj miejsca na niepotrzebne dźwięki, zbędne polemiki czy czcze popisy. Choć pod względem instrumentalnym jest tak zawile i wieloaspektowo, że gdy nuty do linii basowej utworu tytułowego wpadły w ręce arcymistrza wszak swego instrumentu Tony’ego Levina, to jak sam twierdzi, zamarł i zszokowany poniechał próby doń podejścia. Boski palec jaki natchnął muzyków Yes przy tworzeniu swego koronnego dzieła przenika tutaj dosłownie każdy dźwięk. Doprawdy, jeśli można uznać jakiekolwiek muzyczne kombinacje za przejaw emanacji obecności Boga na tej planecie, to moment organowej kumulacji Ricka Wakemana w połowie suity jest takim mistycznym doznaniem, przenikając do najdrobniejszych cząstek jaźni słuchacza niczym pandemonium dźwiękowego orgazmu. Nie będę się rozwodził o każdej partii niemal 20-minutowej tytułowej suity, bo nie ma to najmniejszego sensu. Jest w niej wszystko co powinno zawierać prog-rockowe arcydzieło emanujące emocjami tak wielkimi, że krew do serca, ogień do duszy i łzy do oczu. I wielka jest bezsilność recenzenta, który porwał się na zmierzenie się z absolutem. Pozostałe dwa, krótsze już (bo „tylko” 10-minutowe) utwory to uduchowiona rozbudowana ballada „And You And I” i będąca dla niej przeciwwagą kąsająca riffową drapieżnością „Siberian Khatru”, uzupełniające się wzajemnie niczym ying i yiang. Czyli idealnie i z pełną wzajemnością..

„Ubraną w białą koronkową szatę,
Wyraźnie widziałeś tę Panią,
Smutno wyglądającą,
Mówiącą, że weźmie na siebie winę
Za ukrzyżowanie jej królestwa”

Arsenał muzycznych środków jaki został tu wytoczony jest przytłaczający i obszerny, spadając na słuchacza pełną obfitością dźwiękowych wrażeń. Przy pierwszym zetknięciu album może wywoływać całe spektrum uczuć od zażenowania i skofundowania po wyparcie i ekstazę. Z racji na wysoki stopień skomplikowania, tak poszczególnych muzycznych wątków, jak i suity jako całości, odbiór początkowo może nawet odepchnąć, ale naprawdę warto podrążyć ten materiał i zagłębić się w niego bez pamięci, bo wielowarstwowość jaka ma tutaj miejsce jest doprawdy bez precedensu. Progresywność i artyzm najwyższego sortu kładzie na muzycznej szali to co najlepsze pośród walorów rockowych gigantów. Wielowątkowe szaleństwa improwizacji przeistaczają się w pełne ukojenia balladowe bujania. Trafiające prosto w serce melodie pogrążają się znienacka w kakofonicznym zgiełku. Niebiańskie chorały roztaczające w powietrzu eteryczną aurę igrających ze sobą aniołów zostały w oślepiający sposób roztoczone przez seraficzny głos Andersona. Wwiercający się w jaźń zgiełk ptasiego kąsania. Basowe kanonady. Karkołomne połamańce. Niebotycznego poziomu wirtuozeria. Zgiełk. Ład. Chaos. I ta legendarna ściana kościelnych organów przenosząca nas do innego wymiaru przy pomocy narzędzi wymyślonych 300 lat temu przez samego Bacha. Absolut…

„Dwa miliony ludzi osiąga wątpliwe zadowolenie
Dwieście kobiet patrzy na jedną, zalaną łzami,
Zbyt późno
Oczy uczciwości mogą odnieść sukces
Ona chętnie by opowiedziała
Zdumiewającą historię swojego życia
Ile milionów ludzi oszukujemy codziennie”

Wirtuozerskie zapędy muzyków znalazły tu ujście w każdym możliwym aspekcie. Przesycone wszechobecnymi wpływami muzyki klasycznej pokłady klawiszowych erupcji Rocka Wakemana pulsują pod postacią miażdżących klawiszowych walców oraz zimnych syntezatorowych płaszczyzn przenikających się z ciepłymi pastelowymi kwileniami melotronu. Steve Howe z niebywałą pieczołowitością tworzy tu barwne gitarowe tła dla reszty muzyków. Często gęsto wychodzi jednak na pierwszy plan swoim rozbuchanym gitarowym szaleństwem, znajdującym chwilami ukojenie w przetykanych subtelnymi flażoletami akustycznych popisach. Nieodżałowany, posiadający łatwo rozpoznawalny, charakteryzujący się ostro brzmiącym „deskowatym” basem Chris Squire jest tym, który „zawstydził” Tony’ego Levina właśnie, więc nie wiem w sumie co bardziej chwalebnego można w jego temacie dodać. Jeden z najlepszych pałkerów na tej planecie Bill Bruford (Yes, Genesis, King Crimson, Gong, UK i to jeszcze nie koniec jego dokonań) razem z Chrisem trzymają tu wszystko w kupie, napędzając całość niczym rozpędzona lokomotywa. I to taka węglowa, co dyszy i dmucha, a żar z rozgrzanego jej brzucha bucha. Warto dodać, iż Bill po nagraniu płyty odszedł ze składu, prawdopodobnie uznając że nagrywając raz absolut nie będzie w stanie w tym składzie przeskoczyć raz ustawionej poprzeczki. Nad tym wszystkim swoje natchnione, zainspirowane duchowością Wschodu opowieści roztacza anielskim głosem cherubina mistrz ceremonii Jon Anderson…

„Wtedy pogodzisz się z Człowiekiem,
Który pokazał swoje rozciągnięte ramiona przestrzeni,
Zawrócił nas i wskazał drogę,
Objawiając się wszystkim ludziom”

Kim jesteśmy ? Dokąd zmierzamy ? Co jest na końcu naszej drogi ? Co było na jej początku ? Jak będzie wyglądał odległy tajemniczy brzeg, do którego kiedyś doprowadzi nas łódź przeznaczenia ? Czy jesteśmy częścią odwiecznego pędu do przetrwania czy samym pędem ? Czy wszystek przeminiemy ? Co po nas pozostanie ? Co możemy dać sobie nawzajem ? A co sobie samym ? Czy gdzieś jest byt, który nami kieruje ? Czy raczej dryfujemy na oślep gnani odwiecznym bezimiennym chaosem ? Ku krawędzi… Ku brzegowi… Ku perfekcji… Ku końcowi… I ku początkowi…

„Wezwany do siewu
Prosto w słońce,
Wtedy dopiero się odnajdziesz,
Wtedy staniesz się całością
Pory roku będą mijać”

Ta płyta ma tyle samo zwolenników co i przeciwników. Jednak nawet ci drudzy, którzy odbili się od twardej tafli pokomplikowanego yesowego świata, pomimo swojej antypatii są zazwyczaj pełni szacunku dla muzyków i ich twórczości. Bo „złoty okres” pierwszej połowy lat 70-tych kariery Yes, którego ukoronowaniem jest Close To The Edge właśnie, dał podwaliny pod cały późniejszy rock progresywny. I jeśli kiedykolwiek na naszej Ziemi zawitaliby przedstawiciele UFO z zapytaniem o to czym jest prog rock, to bez wahania wręczyłbym im tę jedną płytę z pogrążoną w głębokiej zieleni okładką. I doprawdy nie wiem po co się tyle opisałem. Bo wystarczyłoby tu tylko jedno słowo. Arcydzieło…

Ireneusz Wacławski

(Łącznie odwiedzin: 1 048, odwiedzin dzisiaj: 1)