Robert Fripp twierdził, że: Fundamentalnym celem King Crimson jest porządkowanie anarchii, wykorzystywanie ukrytej siły chaosu i pozwolenie, aby odmienne wpływy oddziaływały na siebie, odnajdywały własną równowagę. Z tego względu muzyka nabiera kształtów w sposób naturalny zamiast być rozwijana zgodnie z odgórnymi ustaleniami. Trudno o bardziej niejasne i pompatyczne określenie własnych celów muzycznych. Problem polega również na tym, że wspomniany przez gitarzystę naturalny rozwój odbywał się jednak z odgórnymi założeniami – tyle, że założeniami realizującym niepodlegające dyskusji, mętnie artykułowane oczekiwania zespołowego „prawodawcy”.

Posługując się słowami Frippa można zauważyć, że nie zawsze oddanie anarchii prowadzi do jej „uporządkowania”.  Albumy King Crimson nie zdołały uniknąć pułapki ugrzęźnięcia w chaosie. Po opublikowaniu obecnie legendarnego i niezwykle nowatorskiego debiutu zespół popadł zresztą niemal natychmiast w stagnację, wzmacnianą personalnymi przetasowaniami. Efektem zmian okazała się „In the Wake of Poseidon” płyta intrygująca, ale w sposób oczywisty dążąca do odtworzenia sukcesu „In The Court of Crimson King”. Wspomniany już „Lizard” to z kolei próba uniknięcia pułapki odcinania kuponów od własnego sukcesu, z którego to zagrożenia zespół zdał sobie sprawę po publikacji płyty numer dwa.

Proces powstawania albumu oraz finalny efekt prac koncepcyjnych najlepiej spuentował Fripp w swoich pamiętnikach: Wiele pomysłów, przedstawianych w tym samym momencie z których niemal żaden się nie sprawdzał. Jeżeli istnieją miłośnicy „Lizarda” to muszą być to dziwne osoby. Prawdziwość tego stwierdzenia słychać najlepiej na pierwszej stronie longplaya – stronie niespójnej, lirycznie rozwarstwionej i przeintelektualizowanej. Jak słusznie zauważył Ryan Reed z Ulitimate Classic Rock (chociaż chwilę później temu zaprzecza), głównym założeniem motywującym kształt płyty było odbicie w negatywie wszystkich elementów współdecydujących o sukcesie debiutu. Stąd chaotyczne i nieskonkretyzowane jazz rockowe improwizacje podlane elementami folku i muzyki klasycznej, stylistyczny bałagan i słyszalne zniechęcenie Haskella, który do prezentowanej przez zespół twórczości nigdy nie odnosił się ze zrozumieniem. Nie tylko on zresztą miał problemy z wizją Frippa i jego metodą zarządzania zespołem. Perkusista Andy McCulloch spotykał się z tak dotkliwymi atakami ze strony gitarzysty, że doprowadzony został niemal do załamania nerwowego.  Ich wkład kompozycyjny był zresztą wręcz zerowy. Gdy czytam wywiady z dawnymi członkami zespołu, ci wskazują na mnie, jako na osobę odpowiedzialną za wszelkie trudności – mówił Robert Fripp – a ja się z tym zgadzam. Jestem osobą niezwykle trudną we współpracy. Jeżeli głównym zmartwieniem Frippa na etapie prac nad „Lizard” było po prostu powstrzymanie rozpadu zespołu – a właśnie ten argument często powraca – to czynił to w przedziwny sposób. Trudno zresztą znaleźć pozytywną wypowiedź o zawartości albumu kogokolwiek, kto zaangażowany był w jej powstawanie. Warto wskazać, że Sinfield, mający jeszcze na tym etapie historii King Crimson dominujący wpływ na liryczną zawartość płyt, samokrytycznie odniósł się do albumu mówiąc, że był on wynikiem zbyt dużej ilości czasu, jaką dysponował wraz z Robertem Frippem.

W metodzie i założeniach Frippa tkwiła wewnętrzna sprzeczność zakładająca, że rozwój zespołu odbywać się będzie w sposób nieskrępowany. W tym rozumieniu, że aktywność współuczestniczących w projekcie artystów kierowała się w różne strony muzycznego spektrum (wspomniane już folkowe ciągoty, czy rythm and bluesowe podwaliny Bozza Burella oraz Andego McCullocha, pop rockowe fascynacje Johna Wettona) ale to Fripp decydował, jako najwyższa instancja, który kierunek determinować ma kolejne studyjne dokonania formacji. Ponownie Fripp: King Crimson miał pewien kształtujący naszą twórczość przekaz, którego korzenie sięgają roku 1969. Jeżeli, to co później przygotowywaliśmy nie wypełniało mojej odpowiedzialności względem idei Crimson, wówczas braki musiały być przeze mnie łatane. Jest to stwierdzenie o tyle ciekawe, że prześledzenie kariery zespołu pokazuje, że King Crimson przez lata swojej studyjnej aktywności robił wszystko, by nie powtarzać i nie nawiązywać do stylu debiutu i „Posejdona”.

Wolność stylistyczna, „kształtowanie chaosu” i „nieskrępowane porządkowanie anarchii” o których lubił opowiadać gitarzysta, były więc nierealne. Przede wszystkim ze względu na brutalne zmiany składu, marginalizowanie wpływu poszczególnych twórców, wprowadzanie bliżej nieokreślonej „kontroli jakości” (co już samo w sobie kłuci się z pojęciem artystycznej anarchii) i blokowanie kompozycji nie idących po myśli z pseudo filozoficznym nastawieniem Roberta Frippa.  Co ciekawe, dwie najgenialniejsze płyty zespołu powstały w sytuacji, w której głos Roberta nie był dominujący – debiutancka płyta to w dużej mierze wynik realnej współpracy muzyków z mocno zaznaczoną pozycją Iana McDonalda, tekściarza Petera Sinfielda oraz genialnym rytmem M. Gilesa. Z kolei „Red” powstawał w okresie wewnętrznego napięcia, którego pierwszym objawem było odejście z zespołu skrzypka Davida Crossa a kulminacją – artystyczne wycofanie się Roberta Frippa, który ciężar nadania kształtu płycie pozostawił Johnowi Wettonowi i Billowi Brufordowi. W pierwszym przypadku otrzymaliśmy niezwykle potężne, złowrogie brzmienie („21st Century Schizoid Man”) uzupełniane o zwiewne, przestrzenne ale nie pozbawione ciężaru emocjonalnego „Epitaph” oraz „The Court of The Crimson King”. Album „Red” to z kolei intensywne, duszne, niemal klaustrofobiczne i nie dające miejsca na oddech kompozycje „Red” „One More Red Nightmare” oraz poruszające „Starless” i „Fallen Angel”. Muzyka anty-mainstreamowa nie pozbawiona jednak cech melodyjności i klasycznych struktur rozrywanych jednak przez długie, jazz-rockowe, niepokojące interwały. W obu przypadkach wolność muzyków towarzyszących Frippowi była zdecydowanie bardziej odczuwalna (chociaż z zupełnie innych powodów) i w obu przypadkach powstały kompozycje, z którymi sami twórcy mogli w większym stopniu się utożsamiać. Zgodnie jednak z metodą działania Frippa w obu przypadkach składy formacji uległy nagłemu i raczej niespodziewanemu rozkładowi. Jak pisał w swojej autobiografii William Bruford po zakończeniu swojej pierwszej (powrócił jeszcze w latach 80.) przygody z King Crimson:

Robert rozbił grupę ponownie, po raz kolejny, rozwodząc się z namaszczeniem, jak przypuszczam, na temat naszego braku wyobraźni, zdolności, kierunku i tysięcy innych naszych przywar. Użyłem sformułowania <<jak przypuszczam>> ponieważ pamiętam, że wówczas odmówiłem sobie wsłuchiwania się w tą litanię naszych błędów.

A jednak ta litania „przywar i błędów” zaowocowała  albumem spójnym i, na swój sposób, przystępnym co już zapewne w oczach Frippa uchodzić musiało za niewybaczalny grzech. Ponownie odnosząc się do pretensjonalnych słów Frippa – wgłębianie się w chaos nie mogło przecież oznaczać prób jego okiełznania. Każde działania mające nadać twórczości zespołu bardziej przystępnego charakteru wywoływała u gitarzysty niemal alergiczny odczyn. Również dekada lat 80., zapoczątkowana płytą „Discipline” nagranej w odnowionym i niezwykle zdolnym składzie z Adrianem Belewem, Tonym Levinem i Williamem Brufordem zdominowana została przez artystyczne nieporozumienia między Frippem i gitarzystą/wokalistą. Co więcej zmarginalizowano zupełnie kompozycyjny wpływ Bruforda – jednego z najgenialniejszych perkusistów w historii rocka progresywnego.

Każda dłuższa współpraca z muzykami, wykraczająca poza sceniczne improwizacje musiała w pewnym momencie prowadzić do prób uporządkowania nieskrępowanej i często nieproduktywnej wolności otaczającej gitarzystę a wówczas następowało rozbicie dotychczasowych struktur i nowy początek. Jest to oczywiście metoda prowadząca do niezwykłych rezultatów – intrygujących, pobudzających do myślenia, niepokojących i wymagających skupienia. W ten sposób powstawały albumy ponadczasowe, bo oderwane od rzeczywistości społecznej, politycznej, artystycznej w jakiej powstawały. Płyty tak intrygujące jak „Islands”, „Discipline” czy nawet słabsze „Thrak” mogą stać się (i stały się) niekończącym źródłem inspiracji z których po kilka kropel czerpać będą (i czerpią) kolejne pokolenia twórców. Same w sobie zawierają jednak pierwiastek „chaosu” w stopniu zbyt daleko posuniętym, by określić je można było wynikami działania geniuszu. Takie działanie zakłada plan i cel do którego realizacji dąży twórca oraz pełną zgodę zaangażowanych artystów na realizację obranego kierunku. Tego elementu w King Crimson często brakowało.

CZĘŚĆ PIERWSZA ARTYKUŁU DO PRZECZYTANIA TUTAJ

Kuba Kozłowski

CZY CHCIELIBYŚCIE ZOBACZYĆ MUZYKĘ Z BOCZNEJ ULICY W POSTACI TRADYCYJNEGO, DRUKOWANEGO KWARTALNIKA?

Drodzy miłośnicy wspaniałej muzyki – niemodnej, niegranej, niepopularnej. Muzyki zbyt ambitnej na mainstream. Muzyki już zapomnianej i odchodzącej do lamusa – czy Wy też uważacie, że na Polskim rynku brakuje pisma muzycznego skierowanego bezpośrednio do Was? Spełniającego wasze potrzeby? Pisma, które nie ustawałoby w próbach przybliżenia wam muzycznych perełek z przeszłości bądź skierowania uwagi na nowe, dotąd nieznane twórcze alejki?

Wesprzyj nasz projekt! Przekazując datek na Pomagam.pl

(Łącznie odwiedzin: 807, odwiedzin dzisiaj: 1)