Na bogatej scenie muzycznej wciąż istnieją zespoły, które zaliczyć należy do kategorii „arystokracji”. O ich wskazanie wcale nie jest trudno – ich nazwy w zasadzie same cisną się na usta- Pink Floyd, AC/DC, Deep Purple, Metallica, Black Sabbath, The Rolling Stones, U2 czy Iron Maiden. Przy tej wyliczance i tak ograniczam się wyłącznie do zespołów, które wciąż koncertują bądź opublikowały niedawno płyty (a piszę tekst w listopadzie 2016 roku). Warto jednak pamiętać o jednej cesze wspólnej Arystokracji – niezależnie od kraju jej pochodzenia, zaplecza historycznego czy tradycji – cechą tą jest zachowawczość. I chociaż każdy z wymienionych zespołów potrafił bądź potrafi zapełnić wielotysięczne hale kilka nocy z rzędu, żaden nie zrewolucjonizuje już muzyki. 

Oczywiście, żaden z tych zespołów wcale do tego nie pretenduje – ich jasno określona pozycja wynika bowiem z faktu, że każdy z nich w swoim czasie bądź prowadził do odnowy stylistyki bądź wprowadzał stylistykę zupełnie nową. Jednym z zespołów które porzucały dotychczasowe wzorce by dać wyraz własnej indywidualności są właśnie Iron Maiden. To oni, awangarda Nowej Fali Brytyjskiego Heavy Metalu, dotarli do serc amerykańskich nastolatków ponownie wzbudzając ich zainteresowanie ciężkimi dźwiękami przesterowanych gitar. Gdyby nie „Żelazna Dziewica” to być może nigdy nie poznalibyśmy thrash metalu czy ekstremalnego Black Metalu, który poza czerpaniem z wpływów Merciful Fate i Celtic Frost, odnosił się również do wpływów brytyjskich a z czasem zaczął stawiać się do nich w opozycji.

Popkulturowa instytucja

Płyty Iron Maiden można uznać za odpowiednik Hollywoodzkiej superprodukcji. Wydanie kolejnego albumu przez Brytyjczyków zawsze stanowi niezwykłe wydarzenie w środowisku muzycznym a fani zdolni są do ustawiania w kolejce po nowe dzieło idoli. Wpływ na to ma na pewno nie tylko muzyka – równie ważny element stanowi bardzo rozsądnie budowany merchandising. Postać Eddiego, piękne okładki autorstwa Dereka Riggsa i jego następców, albumowe publikacje książkowe, biografie autoryzowane i nieautoryzowane, kolekcjonerskie boxy singli i b-side’ów – wszystko to powoduje, że zespół nie postrzega się już wyłącznie przez pryzmat muzyki. W przypadku Iron Maiden aspekt wizualny został tak ściśle powiązany z twórczością sekstetu, że nie sposób już rozpatrywać ich oddzielnie. Właśnie dzięki temu „Ironi” stali się popkulturową wszechpotężną instytucją. I nie ma w tym nic złego, o ile nie wpływa negatywnie na najważniejszy aspekt ich twórczości- czyli na dobre, przepełnione życiem albumy.

Człowiek z wizją

Na szczęście muzykom zawsze udawało się utrzymać wysoki poziom swoich wydawnictw.  Duża w tym zasługa wszechpotężnego Steve’a Harrisa, który będąc liderem i twórcą zespołu zawsze stanowił ostateczną instancję dla artystycznych dywagacji i rozbieżności. Nie oznacza to bynajmniej, że wpływ pozostałych muzyków sprowadza się do odgrywania kompozycji przygotowanych przez lidera. Tak Adrian Smith jak i  Dave Murray (w mniejszym stopniu Janick Gers) w zauważalnym stopniu wpływali na kształt poszczególnych kompozycji. Można wskazać chociażby na rolę Smitha przy kompozycjach „Can I Play with Madness”;  „2 Minutes to Midnight” czy „Wildest Dreams” oraz Murray’a przy, na przykład, „Rainmaker” i „The Thin Line Between Love and Hate”. Wśród współautorów każdej niemal z kompozycji występuje jednak Harris, i to on, od samego początku funkcjonowania zespołu pozostawał “człowiekiem z wizją”. Pomimo swojego głębokiego zakorzenienia w heavy metalowym mainstreamie nie wszystkie płyty zespołu były zresztą oczywiste i proste w odbiorze – „Seventh Son of a Seventh Son”  to skomplikowany concept-album skupiający się na mistycyzmie liczby siedem. Z kolei najnowszy, wydany w roku 2016 The Book of Souls okazał się trwającym ponad 90 minut progresywnym kolosem. U podłoża niemal każdego z utworów napisanych przez Iron Maiden leży jednak przemyślany i dopracowany riff oraz ciekawa aranżacja. Te elementy w połączeniu z wirtuozerią muzyków i przeszywającym wokalem Bruce’a Dickinsona decyduje o wyjątkowości twórczości zespołu.

Historyczna rola

U końca „ery gigantów” należy jednak zastanowić się również nad, często pomijanej w przypadku show businessu, kategorii uczciwości. Można pozostawać wiernym konkretnej wąskiej stylistyce, własnym korzeniom i artystycznym preferencjom. trzeba jednak robić to w sposób wiarygodny i szczery. Pink Floyd, a raczej David Gilmour, zatracił wiarygodność wraz z publikacją „The Endless River” wydanej naprędce w ramach przerwy od prac nad solowym albumem. Zatraciła ją również Metallica, która, chociaż nie skończyła się na „Kill’Em All” to wraz z kolejnymi multiplatynowymi albumami, ze szczególnym wskazaniem na „Load”, „Reload”, okropny „St. Anger” i nijki „Death Magnetic” (czekamy na „Hardwired… to Self-destruct”) wypaczyła ideę thrash metalu. O zdegenerowanym muzycznie i osobowościowo U2 nie ma nawet co rozpoczynać dyskusji (ale możecie poczytać w naszej książce „U2 Zdemaskowani”). Godnie kończą za to, nawet pomimo zawirowań z Billem Wardem, Black Sabbath oraz zmierzający ku naturalnemu rozpadowi AC/DC.

Iron Maiden, niezależnie od tego ile albumów jeszcze nagrają na zawsze wpisali się w historię muzyki, chociażby dlatego, że to oni właśnie, wraz z Judas Priest i Motörhead sprawili, że heavy metalowa stylistyka znów wróciła do łask muzycznych fanów stając się czymś nieokrzesanym, fascynującym. Czytając książkę Micka Walla poznajemy nie tylko losy zespołu – stajemy się świadkiem, jak od wewnątrz wyglądała największa stylistyczna rewolucja muzyczna końca lat siedemdziesiątych, niefortunnie określana pokracznym akronimem NWOBHM. Warto również pamiętać, że Mick Wall pisał „Run To The Hills” wraz z muzykami – zbierał ich relacje, porównywał wspomnienia i układał narrację wynikającą z (często rozbieżnych) wspomnień jednych z największych ikon rocka. Sam Steven Harris powiedział, że z książki Walla dowiedział się całkiem dużo nowego o swoim zespole. Większej rekomendacji chyba nie potrzeba.

Jakub Kozłowski

(Łącznie odwiedzin: 502, odwiedzin dzisiaj: 1)