Chociaż Motörhead od lat występuje w niezmiennym składzie, to obecny lineup z Philem Campbellem i Mikkey’em Dee nie jest ani najsłynniejszym ani najbardziej cenionym w historii zespołu. Gdy mówimy „klasyczny” czy „legendarny” Motörhead myślimy: „Fast” Eddie Clarke i Phil ”Philthy Animal” Taylor. Oczywiście myślimy również: Lemmy. Jest to jednak stwierdzenie tak oczywiste, że można je spokojnie pominąć. Dlaczego jednak grupa muzyków zdolna do napisania tak doskonałych utworów jak Damage Case czy We Are The Road Crew rozpadła się? Powodów jak zawsze w takich sytuacjach było wiele. Jednym z nich stał się pewien „nieudany” album…

 

Po sukcesie debiutanckiej płyty nagranej dla niewielkiej wytwórni Chiswick Records, Motörhead stanął przed wielką szansą podpisania kontraktu z uznaną marką jaką była wytwórnia Bronze. Pozyskanie tego wydawcy miało dla Lemmego również podłoże osobiste. W jej szeregach znajdował się bowiem Hawkwind z którego Ian Kilmister został bezceremonialnie wyrzucony. Aby jednak pokazać, że sukces pierwszego albumu Motörhead nie był jednorazowym zbiegiem okoliczności należało podtrzymać dobrą passę i wbić się w świadomość potencjalnych nabywców. Innymi słowy, należało nagrać singiel. Wybór padł na klasyczny rock and rollowy standard Louie, Louie. Ten nietypowy, biorąc pod uwagę stylistykę zespołu, wybór okazał się strzałem w dziesiątkę. Singiel zagościł w notowaniu Top 75 brytyjskiej listy przebojów, otwierając przed Motörhead możliwość występu w „Top Of The Pops”. Po tak znaczącym komercyjnym sukcesie wrota Bronze Records zostały przed muzykami otwarte. Lata spędzone w nowej wytwórni okazały się dla zespołu wyjątkowo udane, przynosząc narodziny takich klasycznych albumów jak „OverKill”, nieco słabszy „Bomber” czy „Ace of Spades”- opus magnum twórczości zespołu. Następnie Motörhead przystąpił do prac nad albumem koncertowym. Lemmy:

To po prostu było odpowiednie miejsce i odpowiedni czas na nagranie koncertówki. Wszyscy tego od nas oczekiwali bo nasze trzy albumy weszły na listy przebojów. Gdy płyta się ukazała to wszystko właściwie szło z automatu- nie sądzę, żeby album dostał się na pierwsze miejsce listy (a jednak się dostał- przyp. J.K.), ale i tak był bardzo wysoko.

 

Premiera „No Sleep’till Hammersmith” przypieczętowała największy dotychczasowy sukces komercyjny Motörhead. Punkowa energia oraz szczerość wykonania zapewniła płycie licznych po dziś dzień zwolenników. Nie zawodziła również sprzedaż albumu. Nawet fakt, że żaden z nagranych utworów nie pochodził tak naprawdę z Hammersmith Odeon zdawał się nie robić żadnej różnicy słuchaczom. Lemmy:

Wydaje mi się, że zarejestrowaliśmy jakiś występ w Hammersmith, ale nie dało się z tego nic wykorzystać. Nic nie było wystarczająco dobre. Nigdy nie lubiłem grać w Odeon, ponieważ w hali jest okropny odsłuch na scenie.

Jako że w naturze zawsze musi zagościć równowaga, wraz z sukcesem przyszedł czas na kryzys. Pod naciskiem wytwórni zespół bardzo szybko podjął prace nad kolejnym albumem. Pierwszym popełnionym wówczas błędem było to, że Lemmy nie starał się walczyć z wywieraną presją. Z tego względu nagrywanie nowego krążka nie odbywało się na warunkach zespołu, a na całość produkcji Motörhead otrzymał nierealne trzy tygodnie czasu. Nie pomagał również fakt, że pomimo wydania kilku znakomitych płyt zespół nadal otrzymywał jedynie głodowe wynagrodzenie. Licząc się z każdym groszem przeznaczanym na normalne funkcjonowanie w Londynie, muzycy nie byli skorzy do wyłożenia horrendalnych sum na opłacenie profesjonalnego producenta. To z kolei doprowadziło do kolejnej błędnej decyzji- powierzenia produkcji E. Clarke’owi. Eddie:

Rozmawialiśmy z Chrisem Tsangaridesem a on chciał 10 patyków płatne z góry. John Anthony chciał 20. Powiedzieliśmy im żeby spierdalali. Trwało to bardzo długo, a my nie mogliśmy się z nikim dogadać. No i pewnego dnia przychodzi do mnie Phil (Taylor- przyp. J.K.) i mówi „może ty to zrobisz?” Ja na to, że nie chcę, bo przecież gram na tym albumie, a on „dasz radę, płyta Tank brzmi dobrze”. Muszę powiedzieć, że opierałem się jak się tylko, kurwa, dało .

„Fast Eddie” ostatecznie propozycję przyjął i choć miał pewne doświadczenie w produkcji (wspomniany album zespołu Tank „Filth Hounds of Hades” z marca 1982 roku) nie był odpowiednią osobą na odpowiednim miejscu. Przede wszystkim dlatego, że był człowiekiem z „wnętrza” zespołu. Zmuszony do normalnego grania na gitarze w trakcie sesji oraz odpowiedniego pokierowania kolegami z Motörhead (o co zawsze łatwiej ludziom spoza grupy, nieuwikłanym w wewnętrzne relacje) Clarke stanął przed niezwykle trudnym zadaniem. Jedyną pomoc (głównie w kwestiach technicznych) zapewnić miał Will Reid, nieznany wówczas producent, który po latach zbudował swoją markę współpracą z Thin Lizzy czy Pendragon. W roku 1982 nie zdołał jednak uratować sesji do płyty „Iron Fist”. Całość prac nad albumem nosiła znamiona nadchodzącej klęski. Problemy piętrzyły się poczynając już od samego doboru studia. Morgan Studios, niezależnie od bogatej historii (nagrywali tam wcześniej Blind Faith, Pink Floyd czy Jethro Tull) miało jedną poważną wadę jeżeli chciało się łączyć funkcję muzyka i producenta. Jej reżyserka umiejscowioną była nad pomieszczeniem w którym grali muzycy, co właściwie uniemożliwiało Eddiemu Clarke’owi rozsądne rozplanowanie pracy. Nie pomagał również choleryczny charakter „Fast Eddiego” oraz postawa Phila Taylora i Lemmego kontestujących metody działania kolegi. W trakcie sesji przy każdej nadarzającej się sytuacji oboje opuszczali studio by wyrwać się na kilka drinków. Dotychczas takie nastawienie cementowało zespół. Tym razem jednak Clarke stał po drugiej stronie barykady, co jeszcze wzmacniało wzajemne pretensje. Również same utwory nie uzyskały odpowiedniego szlifu. Lemmy:

Problem z „Iron Fist” polegał na tym, że ogarnęło nas samozadowolenie. Trzy płyty pod rząd okazały się sukcesem, więc popadliśmy w samozachwyt. Płynęliśmy na grzbiecie fali i na nic nie zważaliśmy. Na albumie znalazły się przynajmniej trzy piosenki, które w ogóle nie zostały ukończone. W studio jedynie posklejaliśmy je do kupy.

 

Niezadowolenie z efektów pracy było wśród muzyków Motörhead powszechne, co wzmocniła jeszcze okładka przedstawiająca dość nieporadnie wykonaną, plastikową pięść. Nawet Eddie Clarke przyznawał, że nie wszystko wyszło tak jak powinno. Jego zdaniem wina leżała jednak równo po stronie zespołu, produkcji jak i wytwórni, dążącej wyłącznie do skorzystania na dobrej passie zespołu. Eddie:

Piosenki na „Iron Fist” byłyby lepsze, gdybyśmy pracowali jako grupa. To, co sprawia, że płyta nie jest dobra to atmosfera, w jakiej powstawała. Zawsze kiedy gram ten materiał, czuję, że coś z nim jest nie tak. Ten album został na nas wymuszony.

Konsekwencją tarć wewnątrz zespołu oraz narastających kłótni i oskarżeń (na co wpływ miała również niezgoda Eddiego na planowaną przez Lemmego współprace z Wendy O. z Plasmatics) Eddie Clarke ogłosił swoje odejście. Zdaniem Lemmego wynikało to wyłącznie z konfrontacyjnego charakteru gitarzysty, który już nie raz w przeszłości dał się w kość muzykom:

Eddie opuszczał nas średnio co dwa miesiące, ale tym razem tak nas wkurzył, że nie poprosiliśmy go o zmianę decyzji.

Wraz z kontrowersjami otaczającymi „Iron Fist” klasyczny skład Motörhead przestał więc istnieć. Eddie Clarke poszedł w swoją stronę rozwijając w późniejszych latach solową karierę (jej efektem było nagranie znakomitej płyty „It Ain’t Over Till it’s Over” w roku 1993) a zespół zmuszony został szukać nowego muzyka. Po latach w dokumencie „Guts and The Glory” Lemmy konkluduje:

Byłem długi czas wkurwiony, że pozwoliliśmy Eddiemu produkować ten album. Ale nie byłem wkurwiony, gdy ta decyzja została podjęta, więc nie mogę się czepiać. Jednak zaraz po tym, jak „Iron Fist” się ukazał stało się oczywistym, że w że w większości jest nic nie warty. To była po prostu płyta poniżej naszych standardów.

W ostatecznym rozrachunku fani nie podzielili tak negatywnej opinii Lemmego, a album rozszedł się do dzisiaj w ponad 250 tysiącach egzemplarzy zajmując wysokie miejsca w rankingach najlepszych płyt zespołu. Muzycy nigdy jednak nie zmienili negatywnego zdania o swojej piątej płycie. Całkiem zresztą niesłusznie.

Jakub Kozłowski: Entuzjasta muzyki hard rockowej, progresywnej, metalowej oraz klasycznego southern rocka. W zasadzie entuzjasta rocka i heavy metalu wszelkich odmian. Były dziennikarz Lizard Magazyn, twórca i redaktor naczelny strony Muzyka z Bocznej Ulicy, dziennikarz Radia Poznań, tłumacz takich pozycji jak „W bocznej ulicy. Historia muzyki niegranej”, „Prawdziwy Frank Zappa”, „Ryk Bestii” czy „Dla dobra metalu”. W jego tłumaczeniu ukaże się również autobiografia Davida Vincenta i oficjalna biografia Paradise Lost. Nałogowy nabywca płyt wszelakich.

 

 

(Łącznie odwiedzin: 454, odwiedzin dzisiaj: 1)