Cream już nie istniało. Blind Faith, do którego Ginger Baker wprosił się niemal na siłę, również zakończyło działalność. Bynajmniej nie ze względu na brak popytu na muzykę zespołu. Raczej dlatego, że Eric Clapton, przytłoczony dotychczasową sławą i zmęczony współpracą z „szalonym” perkusistą po prostu uciekł, by wraz z Duanem Allmanem stworzyć Derek and the Dominos. Zespół, który (i jest to prawdziwy chichot historii) przyniósł pragnącemu anonimowości Claptonowi największy przebój w jego karierze. Peterowi Edwardowi Bakerowi wiodło się jednak odrobinę gorzej.
Ginger został sam z tysiącami pomysłów i nieodpartą chęcią dalszego wstrząsania muzycznym światem. Okazało się jednak, że nie wszystko co pobłogosławi perkusista od razu zamienia się w złoto. Ginger Baker Air Force nie odniosło sukcesu komercyjnego. Pomimo doskonałego składu (między innymi Steve Winwood, Ric Gerch, Alan White czy chociażby Graham Bond) zespół muzycznie zawodził, co również przełożyło się na komercyjne aspekty funkcjonowania grupy. Rozbudowany skład zmieniający się między pierwszą a drugą płytą nie gwarantował (i nie takie było jego założenie) stabilizacji i długoterminowości istnienia projektu. Chcąc nie chcąc trzeba więc było szukać alternatyw.

 

W roku 1974 traf chciał, że nowych możliwości poszukiwać zaczęli również bracia Gurvitz, Paul i Adrian, znani ze świetnego projektu The Gun oraz chyba nawet bardziej intrygującego, zespołu Three Man Army. Muzycy mający opinię aferzystów i prostaków, zadymiarzy i geniuszów potrzebowali perkusisty – a Baker był do wzięcia. Powstało więc Baker-Gurvitz Army – zespół ambitny, kipiący talentem ale napiętnowany wewnętrznymi, gwałtownymi tarciami artystycznymi i osobistymi konfliktami wybuchającymi pomiędzy apodyktycznym i lekko niezrównoważonym Bakerem a skorymi do bitki braćmi. Trzy niezwykle dominujące charaktery, powszechne przekonanie o swojej nieomylności i ciężkie pięści – wspaniały przepis na tragedię.
Zanim jednak Baker-Gurvitz Army zakończyło działalność – najczęściej podawanym powodem rozpadu jest śmierć managera formacji, chociaż należałoby raczej mówić o obawie o to, aby nie doszło do poważnego przelewu krwi – muzycy nagrali trzy bardzo równe i miejscami porywające albumy. Spośród wszystkich zarejestrowanych longplay’ów najmniejsze wrażenie robi płyta numer trzy „Hearts on Fire”. Wówczas jednak muzycy niemal nie mogli już wytrzymać swojej obecności. Jak przeczytamy na oficjalnej stronie Paula Gurvitza, płyta powinna raczej nazywać się „Tempers Of Fire” – płomienne temperamenty –  ponieważ gdyby w trakcie prób były na podorędziu noże, to muzycy zapewne nie omieszkaliby ich użyć.
Konflikty w zasadzie od początku destabilizowały działalność zespołu, ale w przypadku dwóch pierwszych albumów narastające napięcia udawało się jeszcze przekuć na intrygującą, pełną hard rockowego zacięcia twórczość. Debiut, przepełniony improwizacjami i lekko progresywnymi wycieczkami Adriana,  to kawał doskonale wyprodukowanej muzyki, która do dzisiaj nie straciła nic ze swojej siły.  Podobnie „Elysian Encounter” wypuszczony rok później. Album ten spotkał się jednak z mniejszym zainteresowaniem słuchaczy a i dziennikarze dość powszechnie wskazują na jego zachowawczą formę względem debiutu. Odkąd tylko poznałem twórczość zespołu, opinie te nieustannie mnie zadziwiały – „Elysian Encounter” jest albumem równym, nagranym z werwą, niepozbawionym dobrych melodii (chociażby mój ulubiony „Time”). Zespół zdołał nagrać naprawdę niezwykle satysfakcjonujące hard rockowe utwory podszyte instrumentalną wirtuozerią i drobinkami wciąż wyczuwalnej (chociaż niemodnej) psychodeli.
W zasadzie nie ma powodów dla których obie płyty nie powinny znaleźć się na półce każdego miłośnika muzyki z bocznej ulicy. Można bez wahania powiedzieć, że twórczość Baker-Gurvitz Army stanowi ucieleśnienie trendów dominujących w połowie dekady. Mamy tu i wyraziste riffy, i doskonały, zadziorny wokal (za mikrofonem Mr. Snips, czyli Stephen Parsons -wokalista znany z zespołu Sharks) i, co oczywiste, genialną pracę sekcji rytmicznej. Dochodzą do tego wpadające w ucho melodie, które jednak przy całym swoim komercyjnym potencjale nigdy nie przekroczyły granicy oddzielającej pełnokrwisty, agresywny rock od bardziej ugrzecznionego AOR-u.  Jeżeli macie chwilkę czasu i parę groszy za pazuchą zapolujcie na albumy formacji. Najczęściej nie są drogie, a frajdy sprawiają olbrzymią.
Kuba Kozłowski 
 

(Łącznie odwiedzin: 449, odwiedzin dzisiaj: 1)