OBITUARY. Ta nazwa, złowieszcze logo i zdjęcie grupki muzyków łypiących wzrokiem psychopatów spod burzy długich włosów, podsyciło moją wyobraźnię nastolatka jak wiadro ropy naftowej wylane do ogniska. Przeczytałem jeszcze w jakimś BRAVO czy POPCORNIE, że ten zespół nie ma żadnych tekstów, a wokalista wydaje z siebie nieludzkie dźwięki. Tak. Nieludzkie dźwięki. To musiała być muzyka dla mnie.

Wsiadłem na swoją zieloną kolarzówkę ORKAN i pojechałem do miasta na bazar w poszukiwaniu kasety OBITUARY. Wówczas sprzedawano mnóstwo pirackich kaset, które prezentowało na stolikach ogrodowych i rozkładanych łóżkach polowych. Rzadko kto miał to wszystko jakoś posegregowane na gatunki, poszukiwanie kaset z metalem było więc zajęciem żmudnym, czasochłonnym i pełnym poświęcenia. Obmacałem tego dnia więcej łóżek niż pokojówka w Sheratonie i gdy już traciłem nadzieję na znalezienie OBITUARY natrafiłem na stoisko pewnego jegomościa.

Facet w słomianym kapeluszu

Ubrany był w spodnie moro, na stopach nosił klapki Kubota, a na głowie słomiany kapelusz. Pozbawiony koszulki wywalał na słońce brzuch tej wielkości, że gdym podtrzymał pod nim zapalniczkę to pewnie uniósłby się w powietrze i poszybował nad miastem. Na głowie nosił słomiany kapelusz z szerokim rondem.
– Mam kasetę Obituary – odparł niespodziewania skrzekliwym głosem. Odwrócił się do mnie pokazując białe plecy wielkości stoku narciarskiego, pogrzebał chwilę w jednym z kartonów i po chwili wyciągnął z niego kasetę.
– Obituary! – powtórzył pod nosem i wyciągnął do mnie wielką spoconą łapę.
Ostrożnie wziąłem kasetę w rękę. Wyglądała świetnie – obrazek na całości, a nie w małym okienku jak to zwykle bywało. Na froncie ponury krajobraz przedstawiający skały i piękne logo – OBITUARY.
– Poproszę – wyszeptałem spieczonymi ustami.
– Czterdzieści sześć tysięcy złotych – odparł facet w słomianym kapeluszu.
– Dostał pan udaru słonecznego? – zapytałem patrząc na niego z niepokojem. Ceny kaset wahały się wówczas od dziesięciu do piętnastu tysięcy złotych.
– To jest kaseta oryginalna – odpowiedział grubas.
– Ale za czterdzieści sześć tysięcy złotych? To co ona jeszcze robi oprócz tego, że gra? – zacząłem obracać kasetę w ręku. Chciałem zajrzeć do środka, ale była zafoliowana. Otworzyłem usta ze zdziwienia. Kaseta w folii. Tego jeszcze nie było.
– Niedługo wejdzie ustawa i w sprzedaży będą tylko kasety oryginalne w takich cenach – poinformował mnie facet w słomianym kapeluszu i odebrał mi Obituary.
Przeliczyłem trzy razy pieniądze, ale za każdym razem wychodziła mi o połowie mniejsza kwota. Pokręciłem się więc jeszcze chwilę koło tego stoiska jak pies pod bramą podwórka, na którym przechadza się suka z cieczką. O mały włos nie zacząłem wyć i robić podkop. Ostatecznie jednak dałem sobie spokój, wsiadłem na rower i pojechałem do Warszawy, wkurzony na tego grubasa w słomianym kapeluszu, bo nie miałem wątpliwości, że kłamał i chciał mnie naciągnąć.

Przeczesany zakrwawioną ręką

Na rogu ulic Puławskiej i Wałbrzyskiej był bazarek, a na nim kilka stoisk z kasetami i jedna buda.
Uwielbiałem tę budę – mieli tam głównie metal i muzykę okołometalową. W progu witała przybyłych gumowa plastikowa ręka, która zamocowana pod sufitem, swoimi zakrwawionymi palcami przeczesywała włosy wszystkim, którzy je mieli oraz mierzyli ponad 170 cm.
Pogrzebałem chwilę w kasetach i znalazłem. Wydanie z TAKT-u – cudowna okładka, chyba jeszcze fajniejsza niż ta u faceta w słomianym kapeluszu. Bo czy może coś bardziej ożywić kasetę niż trup na jej froncie? A to był fajny trup bo wyglądał jakby leżał już kilka tygodni.
„Slowy we rot” – cóż za piękny tytuł. Gdy przy kasie płaciłem 15 tys. złotych dostrzegłem na ścianie wyeksponowanych kilkanaście kaset, a wśród nich „The End Complete”. Zapytałem o cenę. – 45 tys. złotych. To kasety oryginalne – poinformował sprzedawca i potwierdził hiobowe wieści grubasa o wejściu ustawy.
Pognałem z kasetą do domu z prędkością peletonu kolarskiego. Wpadłem do pokoju moich rodziców by po raz pierwszy odpalić na sprzęcie mojego ojca. Ja dysponowałem lichym magnetofonem, a on miał decka podłączanego do radia i dwie potężne kolumny, które stały na regale.

Brutalność chroniąca przed brutalnością

Jakieś tajemnicze odgłosy, jakby ktoś otwierał wrota nawiedzonego zamczyska, perkusja, złowrogi pomruk, świetny riff…i… o kurwa! Jaki wokal!!! Mało nie zsikałem się w majtki.
Ta niesamowita, brudna, brutalna, porywająca muzyka nie płynęła z głośników. Kolumny mojego ojca te dźwięki wyrzygiwały, a ja stałem na środku pokoju i czułem się jak wątła Azjatka podczas bukkake z drużyną rosłych koszykarzy. W tej muzyce było coś niewymownie obrzydliwego i nieludzko brutalnego, ale paradoksalnie ta lawina dźwięków przerabiająca mój mózg na tatara sprawiała mi jakąś perwersyjną przyjemność.
Wokalista był jak dzikie zwierze schwytane we wnyki, które w przypływie wściekłości odgryzło sobie pochwyconą łapę i właśnie gna za kłusownikiem by jednym kłapnięciem paszczy wyrwać mu z pleców kręgosłup. W tym głosie była nie tylko agresja, ale też jakaś skarga i wściekła rozpacz. W niektórych wersach te wokale przypominały mi spazmatyczny szloch.
Niewiarygodna siła biła z tych rozpędzonych riffów, monstrualny ciężar emanował z tych masywnych zwolnień. A im bardziej w tę płytę odpływałem, tym bardziej dostrzegałem jak pięknie ona jest zaaranżowana i ile smaczków przede mną skrywa.
Riffy Obituary szarpały jak głodny wilk dupsko uciekającej sarny, były tak gwałtowne i nieokiełznane, że chyba nigdy nie odważyłem się przy nich na headbanging z obawy przed urwaniem sobie głowy. To był dla mnie wyższy poziom muzycznej agresji, apogeum szaleństwa i muzycznego barbarzyństwa.
Słuchałem tej kasety jak opętany, a któregoś razu zbudziłem się w środku nocy ze ściśniętym gardłem i z przerażeniem zacząłem wpatrywać się w okno.

Na zewnątrz było ciemno i pewnie szumiały drzewa, bo ich cienie złowrogo przesuwały się po zaparowanych szybach. Nie wiedziałem co mnie tak przestraszyło i dlaczego nie słyszę tych drzew. I wtedy zdałem sobie sprawę z tego, że w uszach wciąż mam słuchawki, które sączą do mojego mózgu śmiercionośny jad tej przerażająco pięknej muzyki. I wówczas się uspokoiłem, bo nabrałem pewności, że na zewnątrz wśród tych drzew, który kołyszą się przed nadciągającą burzą nie ma niczego złego i niebezpiecznego. Bo całe zło tego świata i wszystko to, co mogłoby przerazić mnie najbardziej, jest w moim magnetofonie i właśnie wypływa ze słuchawek.
– Młodzi ludzie słuchają brutalnej muzyki, bo ona chroni ich przed brutalnością tego świata – powiedział w wywiadzie ktoś z Obituary. I właśnie chyba tak ze mną było. Miałem 14 lat i nie bałem się niczego.

Maria Konopnicka

(Łącznie odwiedzin: 266, odwiedzin dzisiaj: 1)