Miesiące upływają od premiery najnowszej płyty Paradise Lost a ja nadal męczę się przy jej odsłuchu z równą siłą, jak w dniu premiery. Podobno, (tak słyszałem) album jest typowym, jak ładnie mówią Anglosasi,  „growerem”. Powinien więc wraz z upływem czasu coraz bardziej wwiercać się w głowę słuchacza. Przez moją przewiercić się nie może.

Zastanawiam się z czego to wynika. Zawsze można powiedzieć, że albo nie lubię mięsistego death doom metalu, albo po prostu nie lubię Paradise Lost. Pierwszą możliwość odrzucam. Uwielbiam death doom metal, doom metal, sludge czy funreal. Nie wracam do tej stylistyki codziennie, ale odświeżam płyty doomowe z przyjemnością. Głównie ze względu na klimat, często bardzo pięknie korespondujący z aurą za oknami, oraz ciężar, który pozwala popaść w skłaniający do przemyśleń trans. Nie wiem tylko, czy sympatii do Paradise Lost faktycznie nie wmawiam sobie na siłę. Problem polega na tym, o czym zresztą pisałem także przy okazji recenzji ich ostatniej płyty „The Plague Within”, że nie wierzę w szczerość zespołu. Myślę, że większość z członków formacji, z oczywistym wskazaniem na Nicka Holmesa (oskarżającym palcem dotykam teraz nosa wokalisty zespołu krzycząc: „Do ciebie mówię!”), męczy się w stylistyce doom. Będąc uczciwym nie mogę tego samego powiedzieć o Gregu Mackintoshu, bo swoje oddanie doomowi pokazał wyraziście w Vallenfyre, w którym pięknie kłania się tradycji crust death doom metalowej. Po co jednak słuchać Paradise Lost, skoro można odpalić jego drugą formację?

Nick Holmes to zupełnie inna para kaloszy. Jego nowo odkrytą miłość do growlu i ciężkich riffów porównałbym do doświadczonego korposzczura, który najpierw przechodzi do większej, bogatszej, lepiej płacącej firmy po czym, po kilku latach, zostaje z niej wywalony na zbity pysk i wraca na stare śmieci. Oczywiście z szerokim uśmiechem na buzi i zapewnieniami, że tak naprawdę zawsze chciał być w tym właśnie miejscu, w którym aktualnie wylądował.

Tyle, że perfidnie kłamie. Nick Holmes po prostu zawsze chciał być gwiazdą i muzycznym celebrytą. Nie wyszło mu, nie stał się nowym Jamesem Hetfieldem. Wrócił więc do starych przyzwyczajeń po to tylko, aby mieć za co płacić rachunki. Swoje obowiązki klepie jednak mechanicznie, odruchowo i przy zupełnym znudzeniu kierunkiem, jaki obrało jego życie. Może się mylę, a Holmes odkrył w końcu swoje powołanie po latach błędów i wypaczeń. Tyle, że o wiele bardziej przemawiają do mnie właśnie te błędy i wypaczenia. Nigdy nie miałem problemów z „Believe In Nothing” nie przeszkadzał mi „Host”, cenię sobie bardzo „Faith Divide Us, Death Unite Us”. Dwie pierwsze może nawet nie pod względem muzycznym, ale wyczuwam na tych płytach, że w tym konkretnym momencie w czasie i przestrzeni zespół robił to, co chciał robić. Cieszył się muzyką. A że nagrywał kontrowersyjne utwory to inna sprawa – zresztą dyskusyjna i podlegająca ocenie przez pryzmat indywidualnych zapatrywań. Niestety, szumnie zapowiadany powrót do korzeni, czyli tak „The Plague Within” jak i przede wszystkim „Medusa” są dla mnie albumami wymuszonymi.

Nie jestem w stanie bliżej określić, skąd bierze się u mnie takie odczucie i mam nadzieję, że nie daje się tu ponieść dominującej wśród słuchaczy Paradise Lost propagandzie. Chyba jednak nie, bo wszystkie recenzje czy wypowiedzi jakie miałem przyjemność w ostatnich miesiącach przeczytać czy usłyszeć były, jeżeli nie hurra optymistyczne, to przynajmniej pełne szacunku i uznania. Za każdym razem, gdy docierały do mnie te pomruki zadowolenia zastanawiałem się których elementów nie jestem w stanie dostrzec na tych płytach. Co mnie omija? Dlaczego przyzwoite i profesjonalnie wykonane albumy death doom metalowe wydają mi się takie płytkie i nieciekawe. Zawsze wracam wówczas do kwestii szczerości.

Gdy słucham „Feel The Misery” My Dying Bride wierzę, że Aaron Sainthorpe śpiewa o prawdziwych uczuciach. Wiem, że jeżeli opisuje smutek czy poczucie osamotnienia to jego teksty mają do pewnego stopnia zakorzenienie w osobistych doświadczeniach. Kiedy rozdzierająco zawodzi, to wiem, że kiedyś, w którymś momencie tak właśnie czuł się wewnątrz swojej duszy. Nicka Holmesa widzę raczej z kuflem piwa, kartką i długopisem, drapiącego się po głowie i zastanawiającego: „który z tematów egzystencjalno-nihilistycznych, jakich pełno w toposach literackich/wiadomościach/historii i mitologii najlepiej opisać aby to się dobrze sprzedało”. No i Nick pisze te swoje epickie historie, Aedy przygotowuje pod nie riffy a całość zabarwia prawdziwym doomem Mackintosh. I tak powolutku powstaje płyta – pisana do dobrze przygotowanego, szkolnego konspektu. Zespół udziela kilka wywiadów mówiąc jak to czerń zalega im w duszach, jadą na trasę i wracają do koszenia trawników przed domem.

Kończy się to potem tak jak się kończy. Holmes raczy nas komunałami typu „Czuję się tak przepełniony życiem w tym beznadziejnym śnie” (The Longest Winter”) robiąc to w swojej pop-rockowej manierze, której najwidoczniej nie jest w stanie w pełni się wyzbyć.  Albo „From The Gallows” – Co jeszcze pasuje do mrocznego doomu? – „Śmierć!”  -Jaka śmierć? – „Tragiczna i gwałtowna!” – To może o wisielcu? Dobra, będzie o wisielcu: „Honor zbezczeszczony. Narodzony do życia, chwała w śmierci, u szubienicy zawisłeś”. Jest mrok? – „No pewno, że jest!” – A w każdym razie tak chyba myśli Holmes.

Rozumiem jednak, że Paradise Lost jest zespołem profesjonalnym i zmuszonym do zarabiania na siebie. Jest w takim stopniu grupą zawodowców w jakim My Dying Bride nigdy nie byli i nie będą. Jedni żyją dostatnio, drudzy ledwo wiążą koniec z końcem ograniczając do minimum koncerty, bo te przynoszą im raczej straty niż zarobek. Od razu powiem, że nie mam nic przeciwko profesjonalizacji. Każdy chce zarabiać na życie swoją pasją. Ale niech Paradise Lost nie liczą, że będę te ich wynurzenia łykał jak ryba pęczak. Niestety, muzyka na ostatnich dwóch albumach (pomijam wcześniejszy „Tragic Idol” który poznałem, przyznam się, pobieżnie) jest dla mnie pusta i pozbawiona werwy.

Jak jednak wypada „Medusa” na tle „The Plague Within”? Ani lepiej ani gorzej. Jest bardziej koherentna, bardziej spójna muzycznie ale kompozycyjnie chyba jeszcze mniej udana. To, co miało budować przejmujący klimat mrocznej beznadziei prowadzi do szybkiego znużenia. Jasne, potrafię wskazać kilka wyjątków, do których zaliczyłbym bardziej interesujące „Fearless Sky” – głównie dzięki ciekawemu, bardziej dynamicznemu przejściu gdzieś w okolicach szóstej minuty, tytułową „Medusę” w której jako jedynej nie czuję, że Holmes bawi się w smutnego wokalistę death domowego tylko jest po prostu sobą, oraz „No Passage For The Dead” bardziej zróżnicowane i rockowe w refrenie. Bo Paradise Lost przez wiele, wiele lat swojej kariery nauczyli się jak być przyzwoitym, chociaż drugoligowym zespołem rockowym. Zupełnie jednak zapomnieli jak być kultowym, przecierającym szlaki zespołem death doom metalowym. Wiedzą co prawda, jak odtworzyć formę ale nie wiedzą skąd dla takiej muzyki czerpać esencję.

Kuba Kozłowski, Ocena: 3+

CZY CHCIELIBYŚCIE ZOBACZYĆ MUZYKĘ Z BOCZNEJ ULICY W POSTACI TRADYCYJNEGO, DRUKOWANEGO KWARTALNIKA?

Drodzy miłośnicy wspaniałej muzyki – niemodnej, niegranej, niepopularnej. Muzyki zbyt ambitnej na mainstream. Muzyki już zapomnianej i odchodzącej do lamusa – czy Wy też uważacie, że na Polskim rynku brakuje pisma muzycznego skierowanego bezpośrednio do Was? Spełniającego wasze potrzeby? Pisma, które nie ustawałoby w próbach przybliżenia wam muzycznych perełek z przeszłości bądź skierowania uwagi na nowe, dotąd nieznane twórcze alejki?

Wesprzyj nasz projekt! Przekazując datek na Pomagam.pl

(Łącznie odwiedzin: 426, odwiedzin dzisiaj: 1)