„Gothic” – wydany rok po „Lost Paradise” – był dla Paradise Lost zarówno ogromnym skokiem jakościowym, jak i przeniesieniem się w nowe muzyczne rejony. Nadal było ciężko, kompozycje były walcowate, Holmes growlował, ale w ich muzyce pojawił się również gotycki pierwiastek, dalekie wpływy Fields of the Nephilim czy Sisters of Mercy.

Czysto death metalowe oblicze zostało za nimi. Muzyka na „Gothic”, mimo pozornej prostoty wyłaniającej się z jej doom/death metalowych fundamentów, zaczęła wykazywać się przestrzennością, złożonością i coraz większą ilością muzycznych inspiracji. Nie tylko pojawiły się tu melodie, instrumenty klawiszowe, ale i żeńskie wokale. Granie zespołu  nabrało odrobiny symfonicznego charakteru. Powstał jeden z ich najbardziej znanych i przełomowych krążków, coś jak na tamte czasy kompletnie rewolucyjnego. Takie eksperymenty uskuteczniał chyba tylko kilka lat wcześniej Celtic Frost, wydając „Into the Pandemonium”, ale to tak czy siak inna bajka.

Chcąc nie chcąc Paradise Lost nagrali album, który zainspirował nowy podgatunek w metalu. Tak, tutaj się to wszystko zaczęło, i z całym szacunkiem dla Anathemy i My Dying Bride, ale to właśnie „Gothic” zawdzięcza się w tej kwestii najwięcej.

Czy miało na tej płycie miejsce apogeum możliwości Paradise Lost? Z tą kwestą można się kłócić. Ja osobiście należę do grupy tych, którzy wielbią debiut i właśnie „Gothic”, czyli płyty wydane przez Peaceville. Oba krążki mimo bycia odmiennymi zachowały pewną surowość i pazur, których moim zdaniem nie miały już pozostałe albumy od „Shades of God” zaczynając. Wraz z „Gothic” skończył się pewien okres w historii zespołu i zaczęło coś zupełnie nowego. Wypłynęli na szerokie wody, zyskali ogrom nowych fanów, co wiązało się z tworzeniem w bardziej komercyjnym charakterze i wyjściem z podziemnych rejonów metalu. Ich muzyka stała się bardziej przemyślana, lepiej brzmiąca, jeszcze bardziej ambitna. To już nie był tylko metal, a coś wykraczające poza jego granice. Przynajmniej te organiczne.

„Gothic” był pewnym pomostem, albumem, który dał początek bardzo wielu procesom twórczym, zarówno na scenie, jak i w samym zespole. Pokazał, jak misternie połączyć różne gatunki grania i wciąż tworzyć muzykę ciężką i na swój sposób ekstremalną. To jeden z kamieni milowych w gotyku, death metalu oraz doom metalu. Obiektywnie – ale i również moim zdaniem – to najlepsza płyta Paradise Lost i szczyt ich twórczej formy, ale formy, w której wciąż było miejsce na odrobinę surowości i tę młodzieńczą, nieskażoną sukcesem pasję.

Przemysław Bukowski

 

Wydawnictwo In Rock Music Press oraz Muzyka z Bocznej Ulicy przypominają, że na rynek Polski trafi w przeciągu najbliższych kilku miesięcy autoryzowana biografia zespołu pod tytułem „Bez celebracji”.

(Łącznie odwiedzin: 1 116, odwiedzin dzisiaj: 1)