W roku 1978 zastajemy zespół Genesis w samym środku najbardziej niebezpiecznego dla ich dalszej kariery okresu przejściowego. O ile odejście trzy lata wcześniej Petera Gabriela zostało niemal niezauważalnie dla słuchacza przezwyciężone pod względem muzycznym (wokale Phila Collinsa na „A Trick of The Tail” są niemal łudząco podobne do charakterystycznego wokalu Gabriela) to odejście Stevena Hacketta w roku 1977 postawiło przed Genesis wyzwanie, z którym nie mogli sobie w pełni poradzić. W sprytny sposób zdołali je jednak ominąć.

Mike Rutherford nie należał do gitarzystów wizjonerów, nie był w stanie oddać w stopniu zadowalającym skomplikowanej technicznie gry Hacketta. A jednak zespół nie do końca widział możliwość przyjęcia nowego muzyka na miejsce dotychczasowego gitarzysty. Jednym z problemów decydujących o odejściu Hacketta był bowiem zdobywająca coraz większą dominację w zespole fakcja Collins – Rutherford dążących do uproszczenia brzmienia a tym samym stawienia czoła coraz bardziej wyraźnej dominacji punku. Obaj muzycy chcieli tworzyć utwory o zwartej formie, charakteryzujące się jednak większą ilością wplatanych w nie pomysłów, co znalazło zresztą wyraz w ekstremalnej formie na późniejszym albumie „Abacab”.

Hackett prezentował zupełnie inną wizję przyszłości grupy. Nie odpowiadało mu zmieniające się nastawienie zespołu, co stawało się odczuwalne już na etapie prac nad albumem „Wind And Wuthering”. Chociaż płyta utrzymała mocno gabrielowski klimat, rozrzedzony jednak o elementu popu, jak w utworze „Your Own Special Way” napisanym przez Rutherforda i dającym dobre wyobrażenie o dalszych artystycznych wyborach formacji. Hackett nie miał swobody artystycznej, a dominujący w latach poprzedzających „…And Then There Were Three…” kolektywny sposób pracy nad utworami ograniczał jego wpływy. Pomimo tego, że zespół tworzyło czterech muzyków, Hackett nigdy nie mógł cieszyć się przynależnymi mu (jego zdaniem) 25 % muzyki, która trafiała na album. Co więcej, coraz częściej jego pomysły były ignorowane. Decyzja o odejściu sprzęgła się z okresem prac nad albumem solowym Hacketta „Voyage of The Acolyte”, który uzmysłowił mu, że musi poszukać innych metod spełnienia artystycznego, niż te, gwarantowane przez Genesis.

Zespół w zasadzie aż do samego końca nie był świadom obiekcji, jakie narastały w Hackecie, chociaż, jak z kolei wspomina Phill Collins, w momentach, kiedy wspólne picie przechodziło z miłej fazy w fazę „coś ci powiem kolego!”  Steven wspominał od czasu do czasu, że dostaje za mało miejsca na albumach. Nikt jednak za bardzo nie brał tego na poważnie a tym bardziej nie zamierzał zmieniać diametralnie metod komponowania tylko pod wpływem pijackich wynurzeń gitarzysty. Co ciekawe, zmiana przyszła dopiero, gdy Hackett z Genesis zdążył się pożegnać.

W trzy lata zespół stracił więc dwóch niezwykle ważnych członków składu, decydujących w znaczącym stopniu o artystycznym kształcie dokonań formacji. Bez Gabriela i Hacketta Genesis nie mógł funkcjonować na dawnych warunkach. O ile strata frontmana mogłaby zdawać się o wiele bardziej niebezpieczna to „A Trick of The Tail” pokazał, że muzycy, o ile chcą, potrafią odtworzyć baśniowy klimat sączący się z pierwszych longplay’ów formacji. Brak Hacketta i decyzja o pozostaniu w składzie trzyosobowym z jednej strony rozwiązała muzykom ręce a z drugiej uniemożliwiła pozostanie przy czystej formie progresywnej. Rutherford, który od zawsze wykazywał wyraźne ciągotki popowe, nie potrafił i nie chciał naśladować Hacketta, którego styl opierał się na długich instrumentalnych pasażach i wirtuozerskiej grze. Mike wirtuozem nie był i nie miał podstaw aby sądzić, że kiedyś się nim stanie. Stąd „…And Then There Were Three” okazał się albumem zdominowanym przez, w gruncie rzeczy, proste melodie oraz klawisze Banksa, który pozostawał, obok Hacketta, głównym orędownikiem muzyki bardziej wysublimowanej.

Tyle, że Banks, w odróżnieniu od Hacketta potrafił dostosować się do nowej sytuacji, potrafił skupić uwagę na pozytywnych elementach, wiążących się z bardziej prostolinijnym podejściem do kompozycji. Przed formacją, uwolnioną z okowów monumentalnych, rozbudowanych kompozycji mógł skupić się na większej ilości pomysłów, które w ten czy inny sposób Genesis potrafiło łączyć w przebojowe, wciąż pełne melancholii i kunsztu, kompozycje. Dlatego właśnie „…And Then There Were Three” jest płytą tak bogatą.

Jest to jednak również album diametralnie inny od płyt poprzednich. Słuchając Genesis na „…And Then There Were Three…” mamy okazję prześledzić stan wewnętrzny formacji w okresie przejściowym – jeszcze nie pop-rock progresywnej, jak na „Genesis” czy „Invinsible Touch”, jeszcze nie tak eksperymentalnej jak na „Abacab” ale nie mającej już wiele punktów stycznych z okresem Petera Gabriela. Kompozycje nabrały bardziej elektronicznego sznytu ze względu na niemal zupełną rezygnację Tony’ego Banksa z Mellotronu, straciły przestrzenny charakter ze względu na ograniczoną obecność gitary względem czasów ze Stevenem Hackettem. Nadal jednak pozostało charakterystyczne dla Genesis podejście do muzyki, chociaż ubrane w zupełnie nowe formy. Album z 1978 roku ma, w moim odczuciu, więcej wspólnego z rodzącą się sceną neo-progresywną, która w pierwszej połowie lat 80. przejmie pałeczkę po dawnych mistrzach niż z klasycznym progresywnemu lat. 70.

Co oczywiście nie jest żadną przywarą. A jednak oddani fani zespołu mogli poczuć się odrobinę skołowani. Pomimo kilku głosów krytycznych, tyczących się przede wszystkim gry Rutherforda (zrozumiałe, gdy weźmie się pod uwagę rolę gitary na poprzednich płytach zespołu) oraz, co wydaje się argumentem zupełnie nietrafionym, kiepsko wykonane ścieżki wokalne Collinsa, płyta spotkała się z ciepłym przyjęciem. Szczególnie w Stanach Zjednoczonych, mniej znających a tym samym, mniej przywiązanych do pierwotnego wcielenia zespołu, płyta stała się sukcesem komercyjnym a singiel „Follow You Follow Me” przyciągał na koncerty tłumy. Jak wspominają muzycy, tylko dzięki temu trasa koncertowa (na którą zaangażowano dodatkowych muzyków) po raz pierwszy w historii przestała przynosić straty finansowe.

Tyle historii. Jaka jest płyta „…And Then There Were Three…” widziana oczami fana? Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że jest to płyta fantastyczna. Kwestią gustu jest, czy postawimy ją wyżej od kolejnej w dyskografii „Duke”, ale to właśnie na „…And Then” zespół osiągnął idealnie wyważone proporcje między bardziej mainstreamowo ukierunkowanym rozwojem a progresywem, który zapewnił Genesis pozycję kultową na rynku. Album przepełniony jest doskonałymi kompozycjami poczynając od rozpoczynającej album „Down And Out”, który w korporacyjnym żargonie i z nutką ironii i humoru, odwołuje się do faktu opuszczenia zespołu przez Hacketta, po, chyba odrobinę niedoceniane, arcydzieło prog rocka w postaci „Deep In The Motherlode”. Ponadto doskonały, jeden z najlepszych w historii Genesis utwór „Burning Rope” napisany, podobnie jak „Down And Out” przez dominującego muzycznie Tony’ego Banksa, autora kolejnego klasyka „The Lady Lies”.  Przy wszystkich uwagach, jakie kierowano  w stronę Mike’a Rutherforda należy bezwzględnie oddać królowi, co królewskie – jest bowiem autorem tak świetnych kompozycji, jak, mroczne w warstwie tekstowej i niezwykle marzycielskie muzycznie „Snowbound”, czy sławny/niesławny (zależy kogo zapytamy) utwór miłosny „Follow You Follow Me”.

„…And Then There Were Three” jest płytą bez mała doskonałą. Sprawiającą olbrzymią przyjemność słuchaczowi, przemyślaną, zwartą ale nie tracącą nic z najbardziej charakterystycznych cech Genesis, chociaż ubranych w inną formę. Jest to album, który nadal trafiać mógł (i trafiał) w równym stopniu do starych fanów jak i zyskiwać nowych – szczególnie dzięki bardzo wówczas Genesis potrzebnemu sukcesowi singla „Follow You Follow Me”. A jednak płyta pokazała wyraźnie, że dla zespołu nie ma już powrotu do przeszłości, a wpływy czasów gabrielowskich ostatecznie zostały odrzucone. Genesis nigdy już jednak w równie udany sposób nie zdołało połączyć „obu światów” na swoich kolejnych albumach.

 

Kuba Kozłowski, Ocena: 5+
1- poniżej wszelkiej krytyki
2- cudem się prześlizgnął
3- przeciętnie, ale w normie
4- synu, jesteśmy dumni
5- gratuluje prymusie!
6- blisko absolutu

(Łącznie odwiedzin: 622, odwiedzin dzisiaj: 1)