Satori, album, który zgodnie ze swoją nazwą zapewnia słuchaczowi nie mniej i nie więcej jak duchowe oświecenie (悟り– znaczy tyle, co właśnie oświecenie) w najgłębszej z możliwych form. Muzyka zawarta na płycie łączy ze sobą odległe, zdawałoby się przeciwne sobie i niemożliwe do połączenia składowe – tajemnice orientu z europejską muzyką rockową, ciężar proto doom metalu z elementami lokalnego folku. Progresyw z bluesem oraz kompozycjami opartymi na walcowatych riffach.

Powiedzenie, że scena japońska przełomu lat 60 i 70. była bogata, to jak stwierdzić, że druga wojna światowa stanowiła lokalny konflikt plemienny. I nie bez powodu przywołuję kwestię II WŚ – tematyka ta będzie bowiem wracać w twórczości Flower Travellin’ Band – zespołu tworzonego przez muzyków z pokolenia Japończyków nie pamiętających już piekła konfliktu, nie nacechowanych nienawiścią do zachodu czy motywowanych głęboko zabliźnionymi urazami i ranami psychicznymi. Muzycy FTB wracają do drugiej wojny światowej w sposób instrumentalny, wzbogacający opowiadane historie równocześnie pozostając pod wyraźnym wpływem kultury anglosaskiej oraz tworzącej się w USA i Wielkiej Brytanii sceny muzycznej. W twórczości Flower Travellin’ Band mamy wszystko – blues i psychodelię, hard rock i progresyw. Wpływy podziemnych twórców pokroju Sir. Lord Baltimore jak i pionierów z King Crimson, Blue Cheer czy Iron Butterfly. Jest tu też bardzo wyraźny pierwiastek Black Sabbath, odrobinę Cream i The Who. Co dusza zapragnie. A jednak nie ma to najmniejszego znaczenia. Jest nieważne.

Niezależnie od tego, jak wiele Flower Travellin Band dały dwa pierwsze albumy Black Sabbath to wszystkie elementy stylu birminghamczyków, które zaobserwować można w twórczości japońskiej formacji bledną w porównaniu z ich olbrzymią wręcz umiejętnością budowania przestrzennego, oddychającego klimatu kompozycji. Ten, niczym skondensowane w sprayu górskie powietrze uderza słuchacza prosto w oczy wraz z początkiem albumu. Dodatkowo zespół nigdy nie ukrywał wpływów lokalnych, biorących się ze specyfiki Japońskiej kultury czy muzyki ludowej. Zamiast stać się bardziej amerykańskim od Amerykanów i brytyjskim od Brytyjczyków, zespół wziął to, co ciekawe w ich muzyce i przemielił, porwał, poszatkował i z uzyskanych fragmentów ułożył zupełnie odrębny obraz. Coś jakby pociąć puzzle i po ponownym złożeniu uzyskać zupełnie nowy, bardziej psychodeliczny obraz niż ten, który widnieje na pudełku. Flower Travellin Band zrobili to, o czym nie wiedzą albo nie chcą wiedzieć współczesne formacje zapatrzone w dokonania wielkich twórców z poprzednich dekad: Potrafili na kruchej bazie zapożyczeń i inspiracji zbudować swój własny, niepowtarzalny i od razu rozpoznawalny styl. Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że w trakcie moich długich i zawziętych poszukiwań zapomnianych i niedocenianych perełek wygrzebanych gdzieś z lat 70. nigdy nie trafiłem na nic równie wciągającego i porywającego słuchacza, co „Satori”. Być może, dla uczciwości, mógłbym podać tu co najwyżej formację Far Out, innego, niemal równie inspirującego, przedstawiciela sceny japońskiej.

Flower Travellin Band zaczynali, jeszcze pod nazwą Flower (co już samo w sobie pokazuje w jaki naiwny sposób starali się przejmować elementy charakterystyczne muzyki anglosaskiej końca lat 60. z jej hippisowskim ruchem) z innym liderem (Yuya Uchida) i wokalistką (Remi Aso). Skład ten zdążył zarejestrować raptem jeden longplay, zatytułowany „Challenge!”. Na rynek trafił on w roku 1969 nie odciskając wyraźnego piętna na ówczesnej scenie muzycznej. Zresztą nie mogło być inaczej. Płyta składała się z przeróbek zachodnich utworów rockowych i popowych wykonanych z werwą i pomysłem, ale nie znamionując potencjału formacji. Z późniejszym, dojrzałym wcieleniem formacji łączyło ich jedynie zamiłowanie do umieszczania swoich nagich zdjęć na okładkach longplay’ów. Odejście lidera i wokalistki pomogło okrzepnąć genialnemu Hideki Ishimie (twórcy sitarly- Instrument łączącemu cechy sitaru i gitary elektrycznej) oraz umożliwiło zaangażowanie dysponującego charakterystycznym wokalem Joe’go Yamanakę. Pierwszy album, „Anywhere” opublikowany w roku 1970 stanowił głównie wyraz muzycznych fascynacji Japończyków i traktować należy go raczej jako „wprawkę” zespołu przed zarejestrowaniem pełnoprawnego, autorskiego materiału. Na „Anywhere” mamy więc cały stylistyczny przekrój, od „Luisiana Blues” Muddy’ego Watersa po przeróbkę „Black Sabbath” i „21st Century Schizoid Man”. Wszystkie ciekawie wykonane, ale, ponownie, żadna nie podnosząca ciśnienia krwi słuchacza.

Dopiero „Satori” pokazał, z jak genialnymi muzykami mamy do czynienia, jak bardzo otwarte mają oni umysły na kształtowanie twórczości z pogranicza hard rocka i tego, co po latach nazwane zostanie doom metalem. Całą płytę przepełnia klimat orientalny, ciężkie riffy, psychodelia i niemal medytatywny nastrój. Nie brak tu również bluesa, ale takiego, który tworzyć może jedynie rozbudzony po zażyciu kwasu, popitym butelką whisky umysł geniusza. Co ciekawe, w półsen wprowadzają słuchacza utwory o bardzo mocno zarysowanej pracy gitary i sitarly budujących ciężkie, mocarne riffy. Gdy słuchać tej płyty w odpowiednich warunkach bez wątpienia uznać można, że w obietnicy duchowego oświecenia nie ma ani krzty przesady. Motyw odnowy przepełnia zresztą całą płytę, co widać już chociażby po nazwach poszczególnych utworów, będących niejako kolejnymi częściami tej samej podróży (chociaż stylistycznie stanowią jednak odrębne kompozycje). Cała strona A winyla jest po prostu genialna. Utwory „Satori” 1 do 3 za każdym razem sprawiają, że nie mogę wyjść z podziwu dla Flower Travellin’ Band równocześnie przeklinając ambiwalencję zachodu, który zupełnie niemal album ten zignorował. Poza jednym chwalebnym wyjątkiem – Kanadą, gdzie utwór „Satori I” wszedł na listę przebojów. Gdy przełożymy winyl zostają dwie kolejne, nie mniej genialne, chociaż być może na pierwszy rzut oka mniej interesujące kompozycje. Szczególnie „Satori V” zwraca uwagę powolnym, ciężkim klimatem rozrzedzonym odrobinę przez wysoki, medytatywny (ponownie wraca to słowo) wokal Joego Yamanaki.

Po „Satori” zespół zarejestrował jeszcze bardzo udany, ale mniej intrygujący od poprzednika, album „Made in Japan” robiący użytek z kilku motywów zawartych na wcześniejszym albumie Japończyków („Satori III powraca w utworze „Hiroshima”). Jest on wyraźnie słabszy, ale nie oznacza to bynajmniej, że nie warto się z „Made in Japan” zapoznać. Nadal jest to bowiem twórczość największej próby. W roku 1973 na rynek trafił z kolei podwójny album „Make Up” składający się z nagrań na żywo i studyjnych, po czym formacja zamilkła na trzydzieści pięć lat by powrócić z płytą „We Are Here”, którego niestety nie znam w całości (jego ceny oscylują w okolicach 100 dolarów amerykańskich) więc nie mogę się na jego temat wypowiedzieć. Z fragmentów, które udało mi się przesłuchać wyłania się jednak album o wiele bardziej tradycyjnie rockowy niż wszystko, co w przeszłości nagrali Flower Travellin’ Band konstytuując swój wyjątkowy styl.

Nie są to jedyne pozycje w dyskografii tego nieoczywistego zespołu, chociaż pozostałe publikacje trudno nazwać pełnoprawnymi albumami. W roku 1970 ukazała się również płyta „Kirikyogen” wznowiona w roku 2004 pod nazwą Kuni Kawachi & Flower Travelling Band. Jest to jednak wydanie bootlegowe, nieoficjalne i pozostawiające dużo do życzenia pod względem jakości. Z kolei w roku 1997 na rynek trafiła płyta Flower Travelling Band (i tutaj, jak i w przypadku „Kirikyogen” nazwa zespołu straciła apostrof) zatytułowana przekornie „From Pussies To Death in 10, 000 Years of Freakout”. Album zawierał, jak zostało to zaznaczone na longplayu: „Dwie szalone strony zarejestrowane przed złotym świtem zespołu Flower Travelling Band. Ekstremalne, muzyczne suity tworzone przez gitary sączące ciekły ołów, wypełnione bólem i przepięknym cudem psychodeli wprost w usta wielkookiej krowy”. Brzmi intrygująco, chociaż zawartość muzyczna nie dorównała zapowiedziom.

Flower Travellin’Band na stałe zrósł się z japońską kontrkulturą lat 70. kształtowaną przez młodych japońskich twórców mających umiejętności i chęć szerszego zaistnienia w artystycznym środowisku światowych twórców muzyki. Chociaż cel ten nigdy przez Flower Travellin’Band nie został zrealizowany, to traktowanie ich twórczości wyłącznie w kategoriach ciekawostki bytującej na uboczu hard rockowej sceny jest błędem, który popełnić może jedynie osoba niezaznajomiona ze wspaniałymi kompozycjami zespołu. Album „Satori” czy „Made In Japan” zasługują, ba, domagają się szerszego zainteresowania i włączenia do kanonu muzyki nieoczywistej ale kształtowanej dzięki wyraźnej nutce geniuszu jej twórców.

 

Kuba Kozłowski, Ocena: 5
1- poniżej wszelkiej krytyki
2- cudem się prześlizgnął
3- przeciętnie, ale w normie
4- synu, jesteśmy dumni
5- gratuluje prymusie!
6- blisko absolutu

(Łącznie odwiedzin: 400, odwiedzin dzisiaj: 1)