Niedługo po premierze doskonałego albumu „Eye of the Soundscape” miałem okazję porozmawiać z Mariuszem Dudą, liderem formacji Riverside. Okazji były zresztą więcej: w tym właśnie czasie do sklepów trafić miała biografia zespołu, pióra Maurycego Nowakowskiego. Nie mogło jednak również zabraknąć bardzo smutnego wątku, jakim stała się przedwczesna śmierć doskonałego gitarzysty Riverside, Piotra Grudzińskiego.
Jakub Kozłowski: Okazją do naszej dzisiejszej rozmowy jest niedawno wydana przez Riverside najnowsza płyta „Eye of the Soundscape” oraz premiera waszej biografii zatytułowanej „Sen w wysokiej rozdzielczości”. Na początek chciałem jednak zapytać, czy fakt, że „Eye of the Soundscape” jest ostatnim albumem, nad którym pracował również Piotr Grudziński, pozwala, aby traktować ją jako pewnego rodzaju hołd złożony Piotrowi?
Mariusz Duda: Kiedy pracowaliśmy nad płytą, układaliśmy jej pomysł, Piotr wciąż był z nami. Zdecydowaliśmy dużo wcześniej, że jak już uzbieramy odpowiednią ilość materiału, to zrobimy z tego kompilację i dogramy jeszcze dodatkowe utwory, aby lepiej zamknąć i wypełnić całość. To nie jest do końca tak, że teraz, kiedy Piotra zabrakło, to postanowiliśmy stworzyć album specjalnie w hołdzie dla niego. Album był przewidziany dużo wcześniej, ale teraz… zmienia swój charakter. Przy czym zależało mi, aby np. wizualnie odzwierciedlić wszystko to, co miało miejsce, kiedy wspólnie tworzyliśmy tę muzykę. A nie okres, kiedy ta wspólna muzyka się skończyła. Dlatego szata graficzna, którą tworzył Travis Smith, jest kolorowa, smutna i refleksyjna, ale jasna. Nasze kompozycje są zaakcentowane wizualnie raczej w dosyć pogodny, a nie mroczny sposób. Wiem, że wiele osób myślało, że ta płyta będzie bardzo mocno związana z ciemnymi barwami i stanowić będzie coś na kształt żałobnej pieśni. Grafika „Eye of the Soundscape” jest jednak daleka od tej smutno-monochromatycznej. Chciałbym, aby wszyscy zapamiętali Piotra jako uśmiechniętego człowieka. Ta płyta jest dedykowana przede wszystkim jemu, stanowi zamknięcie pewnego wspólnego okresu naszej historii, ale nie nazwałbym jej hołdem.
Czy jednak Piotr miał okazję, w trakcie tych pierwotnych prac nad albumem, zaakcentować swój udział w kompozycjach? Z tego co wiem, to rejestrację części gitar Piotra planowaliście na marzec, prawda?
Piotr gra na tej płycie w prawie wszystkich utworach. Nie był w stanie jej tylko z nami dokończyć. Nie wiem, czy kojarzysz, ale w styczniu lub na początku lutego pojawiło się w sieci nasze zdjęcie ze studia, które podpisałem „tajemnicze nagrania w drodze”. Byliśmy wówczas tylko we trzech – z Michałem i Grudniem. Tak się złożyło, że Mittloff nie był częścią tej naszej ambientowej odsłony Riverside. Dał nam swoje błogosławieństwo, ale nie uczestniczył w nagraniach. Dlatego też niektórzy domyślali się, że powstaje coś na kształt „Day Session” i „Night Session”. Otworzyliśmy tymi nagraniami trochę nowy rozdział. Muszę przyznać, że była to pewnego rodzaju terapia dla Michała i Piotra, ponieważ płyta „Love, Fear and the Time Machine” została przeze mnie dość mocno zdominowana kompozytorsko, teraz miało się to zmienić. Chłopaki mieli się trochę otworzyć. To było bardziej zespołowe podejście do komponowania niż w przypadku naszej ostatniej płyty. Dopiero na sam koniec wydarzyła się tragedia.
Kiedy Piotra zabrakło, pomyślałem sobie, że pomysł na skończenie nagrań i miksów musi zostać odłożony w czasie. Ale po pogrzebie zdałem sobie sprawę, że Piotr ma przecież urodziny 15 marca i dobrze byłoby mieć wtedy gotowy ten materiał. Wiesz, chociażby po to, aby zanieść Piotrowi na grób, zanieść jego rodzicom i powiedzieć im: „Zrobiliśmy jednak tę płytę, zrobiliśmy ją tak, jak zawsze chcieliśmy”. Wróciliśmy więc na świeżo do studia i dograliśmy rzeczy, których nie zdążyliśmy dograć wcześniej. Owszem, Grudzień miał jeszcze podegrać w paru utworach. Na przykład w utworze „Shine”. Nie udało się, więc postarałem się na gitarze akustycznej zastąpić Grudnia. Piotra nie ma w tym utworze i można powiedzieć, że to właśnie „Shine” jest trochę takim hołdem. Zresztą tytuł utworu mówi sam za siebie. Piętnastego marca, kiedy już zamknęliśmy płytę, zdałem sobie sprawę, że dobrze się stało – ten album był nam potrzebny i musieliśmy go skończyć. Wytwórnia poprosiła tylko, abyśmy odczekali i wydali go jesienią. Także dopiero teraz wychodzi coś, co było gotowe już w marcu. Wydaje mi się, że moment jest bardzo dobry, bo zyskaliśmy sporo dystansu. Udało się też stonować emocje na tyle, że można już na głos mówić o wielu rzeczach bez popadania w płacze i melancholię.
Czy te trzydzieści minut nowej muzyki, tak jak to ma miejsce w przypadku waszych poprzednich albumów, łączy jakaś wspólna myśl przewodnia?
Można powiedzieć, że wspólnym elementem jest wzięte z tytułu płyty „Eye of the Soundscape” słowo „Soundscape” pochodzące od angielskiego „Landscape” – czyli krajobraz. „Soundscape” to krajobraz dźwiękowy. Takie właśnie krajobrazy zawsze tworzyliśmy na materiałach bonusowych i teraz przyszedł czas na pełnoprawny album. Nasz elektroniczno-organiczny instrumentalny świat zawsze był tworzony z myślą, że poruszamy się po obszarach bardziej transcendentalnych, odnosimy się do czegoś, co najprościej można określić jako podróż przez nieznane przestrzenie. Zawsze lubiliśmy takie dźwięki. Wychowałem się na muzyce elektronicznej, na zespołach takich jak Tangerine Dream, na płytach Mike’a Oldfielda czy Vangelisa. Nasze wspólne inspiracje to również muzyka Dead Can Dance czy Petera Gabriela, jest w tym też trochę mojego Lunatic Soul. Wspólnie chcieliśmy tworzyć muzykę instrumentalną, tworzoną nie pod konkretny obraz czy myśl przewodnią, ale po to, by uwolnić w sobie to, co czujemy i czego pragniemy. I aby pozwolić na to, by podczas słuchania naszych dźwięków każdy tworzył swoje własne obrazy czy myśli przewodnie.
W jednym z poprzednich wywiadów wspominałeś, że dla Ciebie w muzyce najważniejsza jest melodia. Wnioskując po zespołach, które wymieniłeś, można by również dodać, że także klimat, co zresztą wynika z twojej wypowiedzi. Czy melodia i nastrój jest tym dobrem najwyższym, do którego zmierzacie? 
Jest kilka istotnych elementów, do których zawsze przykładam wagę, czy to słuchając muzyki, czy ją tworząc. Melodia jest jedną z nich. Zawsze jednak musi to być dobra melodia, czyli taka, która zostaje na dłużej, a nie taka, która jednym uchem wpada, a drugim bardzo szybko wylatuje. W przypadku melodii szukam zawsze kolejnych warstw i kolejnych głębi, ale istotny jest również nastrój i rytm. Każdy z tych elementów zawsze jest dla mnie ważny. W przypadku Riverside przykładam dużą wagę do melodii, ale już w Lunatic Soul ryzykowałem i tworzyłem kompozycje, które w większym stopniu miały polegać nie na konkretnych melodiach, tylko na nastroju, operowaniu „plamami dźwiękowymi”. Przy ambientowych kompozycjach Riverside chciałem połączyć te dwa światy. I „konkrety”, i całkowity ich brak. Na płycie „Eye of the Soundscape” znajduje się np. pewien eksperyment, czyli utwór tytułowy, który nie ma ani melodii, ani rytmu – w sumie jest tylko nastrój. To coś, co zawsze chciałem zrobić. Tak się złożyło, że muzycznie nie dodaję tutaj od siebie za wiele – byłem bardziej reżyserem tego nastroju niż wykonawcą, a dźwięki stworzyli głównie Piotr z Michałem. To też stanowiło dla mnie w pewnym stopniu nową i piękną rzecz – tworzenie muzyki opierającej się głównie na nastroju. Dzięki temu staje się ona, można powiedzieć, wielowarstwowa.
Pomimo waszych wcześniejszych eksperymentów z muzyką odrobinę bardziej elektroniczną to jednak nowe utwory zawarte na albumie są dla was w pewnym stopniu nietypowe. Na przykład utwór „Sleepwalkers” kojarzy się z twórczością Depeche Mode z okolic albumu „Ultra”. Nie wiem, czy jest to odpowiednie skojarzenie, ale tak właśnie odbieram tę kompozycję. Czy ta zmiana i odejście od dotychczasowego sposobu konstruowania utworów była zmianą świadomą i celową?  
Depeche Mode bardzo sobie cenię, zwłaszcza okres od płyty „Violator” po „Ultra”, które najbardziej do mnie trafiają, więc Twoje porównanie to dobry strzał. Komponując nowe utwory, nie szukaliśmy czegoś zupełnie nowego, raczej odwoływaliśmy się do brzmień, które już w naszej twórczości się pojawiały. Patrzyliśmy wstecz i chcieliśmy na przykład wykorzystać brzmienie klawiszy, które kojarzyć się mogło z utworem „The Same River”, czyli jednym z pierwszych, jakie zarejestrowaliśmy. Momentami jednak zdecydowaliśmy się na troszkę odważniejszą elektronikę, jak w środku „Where the River Flows” czy „Sleepwalkers”.
Jako muzyk staram się zawsze komponować całe albumy, lubię opowiadać historie. Moim celem jest ubieranie dźwięków we w miarę estetyczne formy, tak żeby to wszystko miało swój początek, środek i koniec. Stąd moje zamiłowanie do całych albumów, do trylogii czy do szerszego patrzenia na dyskografię zespołu i planowania pewnych rzeczy wiele lat naprzód. Nie chciałem jednak, aby kompilacja utworów instrumentalnych Riverside była tylko i wyłącznie kompilacją. Wiedząc jeszcze przed wejściem do studia, jakie utwory znajdą się na płycie, czułem, że musimy wypełnić brakujące luki. Nowe utwory miały na celu dodanie większego dynamizmu płycie, stąd też i niektóre „żywsze” rozwiązania z elektroniką.
A propos procesu kompozycyjnego: w Riverside to Ty w decydujący sposób odpowiadasz za kompozycje. Dla mnie jednak zawsze intrygujące było zaplecze muzyczne poszczególnych członków zespołu, ponieważ wywodzicie się z bardzo różnych środowisk. Mittloff jest legendą polskiego podziemia deathmetalowego, Piotr Grudziński zaczynał od doom metalu. Ty miałeś przygodę z zespołem heavymetalowym, a muzyka progresywna cały czas bardzo mocno Ci towarzyszyła jeszcze w Węgorzewie, gdzie udzielałeś się w zespole Xanadu. W jaki sposób to zaplecze muzyczne wpływało na kształt muzyki, jaką tworzycie w Riverside?
Każdy miał coś ciekawego do powiedzenia. Było to tak kolorowe i różnorodne, że potrzeba było specjalnego kleju i odpowiedniego podejścia, by to wszystko posklejać. Myślę, że znalazłem na nas sposób, przez co stałem się osobą za to sklejanie odpowiedzialną. Być może dlatego, że miałem w tym gatunku muzycznym największe doświadczenie i zwyczajnie wiedziałem, jakich błędów należy unikać. Nie chciałem iść w stronę klasycznego neo-progresywnego rocka, który brzmiał dla mnie sztucznie, pompatycznie i bez wyrazu. Chciałem od tego uciec. Z jednej strony podobało mi się, że mieliśmy trochę „rozchełstany” styl, z drugiej nie do końca podobało mi się, jak brzmieliśmy. Pomimo że było to dla mnie na początku odrobinę toporne, to jednak starałem się to równoważyć takimi utworami, jak chociażby „I Believe” czy „In Two Minds”. Z czasem w naszej muzyce pojawiło się więcej przestrzeni. Riverside z płyty na płytę coraz bardziej dojrzewało i nie ukrywam, że to nasze muzyczne „docieranie się” sprawiało mi coraz większą satysfakcję. Najważniejsze jednak, że przez cały ten czas udało nam się utrzymać w miarę oryginalny i własny styl.
A więc wystarczyło odnaleźć odpowiednią wizję, która mogła was poprowadzić, a Ty byłeś osobą, która za tą wizję odpowiadała? 
Tak to można w skrócie powiedzieć. Riverside to nie zespół, który gra sobie na próbach różne utwory jak leci, a potem siada i wybiera z tego wspólnie najlepsze kawałki, układa w formie płyty i dopiero wtedy ustala, z czym się to kojarzy i jaki to może mieć tytuł. Nie. Każda płyta to moja wizja artystyczna. Robiona według jakiegoś motywu przewodniego, na bazie którego potem wspólnie wymyślana jest muzyka. Oczywiście nie zawsze wiem wszystko od początku, działam intuicyjnie, wizja kształtuje się z biegiem czasu, na bazie coraz większej ilości motywów. Z chłopakami ustalamy jednak, czy ma być teraz ciemniej czy jaśniej, mocniej czy delikatniej, z naciskiem na gitary czy na klawisze. Oczywiście chłopaki nauczyli się już, że jeśli zajarany przynoszę jakieś popisane kartki na próbę, to jest to dopiero pierwszy etap i wiedzą, że jeszcze sporo się zmieni. Czasami znają mnie lepiej niż ja siebie. (śmiech) Przy tym temacie muszę jednak podkreślić jedną rzecz – jestem w tym zespole liderem, ale nigdy nie chciałem Riverside przerabiać na swój solowy projekt. Zawsze wychodziłem z założenia, że jeżeli jakiś mój pomysł nie podobał się choćby jednej osobie z zespołu, to oznaczało, że nie był wystarczająco dobry. I odpuszczałem. Kiedy byliśmy z Grudniem, wiele się działo w sposób klasyczny na próbach. Teraz, kiedy zostaliśmy trio, trzeba będzie naszą pracę ułożyć w zupełnie inny sposób i jeszcze bardziej otworzyć się na eksperymenty.
Jeżeli mi pozwolisz, chciałbym jeszcze dopytać o początki zespołu. Zawsze pierwsze lata istnienia grup muzycznych, ścieranie się i poszukiwanie własnego stylu stanowiły moim zdaniem najciekawsze elementy związane z budowaniem tego, co później staje się dojrzałym zespołem. Chciałem się zapytać, w jaki sposób podchodzisz do tych czasów. Czy przez pryzmat nostalgii? Czy jednak dostrzegasz, że była to orka na ugorze związana z koniecznością przebicia się na polskim, bardzo hermetycznym rynku?  
Ani jedno, ani drugie. Nie popadam jeszcze w taką nostalgię, aby wszystkie wieczory spędzać na nalewaniu sobie wina i wspominaniu przy kominku, jak to kiedyś było. Nie przypominam sobie również, abyśmy na początku kariery czuli, że jest to jakaś męczarnia czy – jak to nazywasz – „orka”. Ciężka praca tak, ale połączona z przyjemnością i raczej sensownymi wyborami. Przede wszystkim każdy z nas miał już pewne doświadczenia, ale jeżeli chodzi o kwestie logistyczne, to największe doświadczenie miał Mittloff i to on bardzo nam pomógł na początku kariery. Mam tu na myśli, że nie podpisaliśmy żadnego „paktu z diabłem” – umowy na pięć albumów, które oddawalibyśmy za darmo, bo „najpierw musisz dziesięć lat pracować za darmo, żeby potem osiągnąć sukces”, bez przesady. Takie kontrakty od razu wypalają zespoły. Zarabiać na swojej twórczości trzeba w jakiś sposób. Ale wszystko musi przyjść w swoim czasie. Gdy zaczynaliśmy, to mieliśmy normalne prace zawodowe i spotykaliśmy się po godzinach oraz w weekendy, aby tworzyć naszą płytę. To właśnie tworzenie muzyki było dla nas największą frajdą. Naszym celem wcale nie było „przebić się” przez rynek i „zaistnieć”. Chcieliśmy przede wszystkim tworzyć dla siebie, chociaż już na początku mieliśmy wrażenie, że powstaje coś interesującego, co ma szanse zaistnieć, ale nie to było naszym podstawowym celem. Naszym celem było przede wszystkim nagrać nasz pierwszy album i zrobić coś fajnego. I tyle. Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. Potem okazało się, że pojawił się odzew na nagrania Riverside. Ludzie się nami zainteresowali i na przykład jak zrobiliśmy koncert w klubie „Kopalnia”, to cała sala była pełna. Do biletu dodawaliśmy wówczas nasze demo, które teraz na eBayu warte jest niemałe pieniądze. (śmiech) Dopiero w 2006 r. podjęliśmy z Piotrkiem decyzję, że musimy zrezygnować z naszych prac zarobkowych i skupić się na zespole i graniu koncertów. Tak więc to nie była pochopna decyzja. Raczej dobrze ją zaplanowaliśmy. Oczywiście, że chciałem tworzyć płyty i muzyczne światy, mając równocześnie możliwość utrzymywania się z tego. Nie planowałem jednak zarabiania nie wiadomo jakich pieniędzy, bo za tym by szła chęć grania „pod publikę”. Nie miałem wygórowanych ambicji, aby od razu trafić na listy przebojów. Chciałem nagrywać albumy. Przykładałem wagę do długoterminowego podejścia i wiedziałem zawsze, że jeżeli Riverside będzie grał swoje, to prędzej czy później nowi słuchacze się na pewno pojawią. Pokora i konsekwencja. Plus trzeba trafić w swój czas, wyczuć moment – to klucz do sukcesu. Zaczęliśmy skromnie i w głębi duszy cały czas jesteśmy skromni. Cały czas twierdzę, że nie nagrałem jeszcze swojej najlepszej płyty. To co zrobiłem dotychczas, to jest tak naprawdę dopiero rozgrzewka przed tym, co nastąpi. I chcę dalej myśleć w ten sposób.
To co powiedziałeś na końcu odnośnie do najlepszej płyty, która cały jest przed tobą, powtarzają chyba wszyscy znaczący artyści. Bo oczywiście tylko takie podejście pozwala się rozwijać, prawda?
W momencie, w którym stwierdzę, że nie mam już nic nowego do powiedzenia, najprawdopodobniej przestanę pracować nad kolejną płytą. Nie będę robił nic na siłę. Wiem, że taką nieszczerość ludzie potrafią odkryć niemal od razu – zawsze wiedzą, kiedy jakaś muzyka powstaje od serca, a kiedy jej tworzenie jest podyktowane innymi pobudkami. Myślę, że to co się dzieje w Lunatic Soul i w Riverside, zawsze było świeże i spontaniczne. I trafiło w swój czas. Ale najlepsze chyba jeszcze przede mną.
Na rynku ukazała się wasza oficjalna biografia zatytułowana „Sen w wysokiej rozdzielczości”. Książkę napisał Maurycy Nowakowski i chciałem się dowiedzieć, w jaki sposób właściwie doszło do nawiązania między wami współpracy?
W roku 2014, po jednym z koncertów Riverside, Maurycy zapytał nas, czy nie bylibyśmy zainteresowani biografią zespołu. Oczywiście na dzień dobry pojawiły się wątpliwości, czy nie jest za wcześnie na powstanie takiej książki. Wiesz, zwykle uważa się, że biografia powinna powstawać, gdy zespół ma już nagranych 600 płyt, a muzycy po sto lat na karku. (śmiech) Grudzień oponował najbardziej, ale przekonały nas argumenty Maurycego, który powiedział, że być może taka szansa się już nie trafi, że być może to właśnie jest ta chwila, z której powinniśmy skorzystać. Uznaliśmy więc, że nie należy odkładać życia „na potem”. Teraz wiemy, że była to dobra decyzja. Dzięki niej z biografii zespołu możemy dowiedzieć się wielu rzeczy padających z ust Grudnia. Jak widać warto korzystać z okazji, które się nadarzają.
W jakim stopniu zaangażowaliście się w powstawanie książki? 
Maurycy przyjeżdżał do nas, przeprowadzał całą serię wywiadów, a my opowiadaliśmy wszystko to, co pamiętaliśmy. Muszę przyznać, że już na tym etapie okazało się, że bardzo trudno przywołać niektóre wspomnienia sprzed piętnastu lat. Zastanawiam się, co by było, gdybyśmy tę książkę mieli wydać dopiero za kolejnych piętnaście, i co wówczas byśmy pamiętali. Maurycy nagrywał nasze wypowiedzi, robił notatki, a potem układał to w zwartą całość. Niektóre nasze wypowiedzi wybieraliśmy wspólnie z autorem. Maurycy wskazywał te, które jego zdaniem były najbardziej istotne, i wplatał do narracji. Ostatnie tygodnie prac upłynęły, właściwie do ostatniej chwili, na sprawdzaniu, czy wszystko wygląda tak, jak powinno. Do ostatniej chwili czekaliśmy także z terminem. Chcieliśmy wybrać najlepszy moment. Sugerowałem, aby książka ukazała się po trasie promującej „Love, Fear and the Time Machine”, myśląc, że w międzyczasie coś jeszcze będzie można do niej dodać.
Pamiętam moment, kiedy Grudzień po przeczytaniu większości rozdziałów „Snu w wysokiej rozdzielczości” napisał do mnie: „No nie powiem, żeby w tej książce były jakieś fajerwerki”. Niestety stało się, co się stało. W zaistniałych okolicznościach nasza biografia od razu nabrała innego charakteru, a jakikolwiek „brak fajerwerków” przestał mieć znaczenie. Chociaż po przeczytaniu ostatnio tych rozdziałów już z wydrukowanej książki, muszę przyznać, że „fajerwerków” jest całkiem sporo i mieliśmy, wciąż mamy, całkiem bogatą i interesującą historię.
Rozmawiał Jakub Kozłowski

(Łącznie odwiedzin: 254, odwiedzin dzisiaj: 1)