Debiut Napalm Death w momencie swojego ukazania się w 1987 r. był nie lada sensacją. Grupa, która od samego początku obracała się w najostrzejszych rejonach sceny metalowej, punkowej i hardcorowej, stawiając sobie za cel połączenie w jedno tych gatunków i stworzenie najbardziej ekstremalnej płyty w historii ciężkich brzmień, zrealizowała swój cel a przy okazji stworzyła nowy gatunek muzyczny, który nazwano „grindcorem”. Pomysły muzyczne i sposób grania na „Scum” były tak inne i szokujące, że fanom metalowego łomotu zapierały dech w piersiach. I były idealną przykrywką dla mankamentów tego wydawnictwa a one wbrew pozorom nie są takie małe.

Z dzisiejszej perspektywy po 33 latach od swojej premiery „Scum” nie jest najbardziej reprezentatywnym albumem dla zobrazowania stylu Napalm Death, bo przede wszystkim jest pozbawiona naleciałości death metalowych. Zawiera jednak sporo innych elementów charakterystycznych dla zespołu, przede wszystkim lubowanie się w znacznej ilości utworów na płycie, nie grzeszących do tego długimi czasami trwania. Płyta osiąga zaledwie 33 minuty a zawiera aż 28 kawałków, co, jak można obliczyć, daje średnią na utwór trochę powyżej 1 minuty. Większość kompozycji to maksymalnie 1-2 minuty długości, wiele z nich trwa nawet poniżej jednej minuty a ledwie kilka osiąga „zawrotne” długości powyżej dwóch minut, w tym jedyny rodzynek w postaci „Siege Of Power” dobija do minut czterech. Kawałki dalekie są od jakiś konkretnych schematów, obce są im struktury zwrotkowo-refrenowe, muzycy kierują się w tej kwestii wolnością artystyczną i piszą bądź w całości istne petardy szybkości i skomasowanej agresji bądź utwory, w których napieprzanie zostało skontrastowane z masywnymi zwolnieniami.

Skupianie się na huraganowych szybkościach to zresztą kolejny element charakterystyczny dla Napalm Death. Zespół już od samego początku nastawiał się w tej kwestii na przekraczanie wszelakich granic i bicie rekordów, do czego przyczyniło się też posiadanie w swoim składzie tak utalentowanego perkusisty jak Mick Harris, który jako pierwszy metalowy muzyk w historii korzystał z blastów. Napalmianie nie grają za to zbyt ciężko, nie ma co liczyć na miażdżące słuchacza riffy czy wgniatające w fotel brzmienie, te elementy nigdy u Anglików nie były zbytnio eksponowane. Podobnie rzecz się ma z techniką gry poza popisami perkusisty. Riffy nie są przesadnie skomplikowane, choć sporo sensownego gitarowego grania też można w nich odnaleźć. Wzorem wcześniejszej twórczości Celtic Frost tworzą wraz z basem jednolitą i mało urozmaiconą ścianę dźwięku. Krótkie, chaotyczne solówki pojawiają się z rzadka i nie grzeszą ekwilibrystyką, są grane od niechcenia, na szybko, w formie przypadkowej zbitki dźwięków, różnorakich pisków i sprzężeń. Wpływy punkowe i hardcorowe objawiają się za to w warstwie lirycznej, pełnej mocno lewicowych opowieści o bolączkach angielskiego społeczeństwa epoki Margaret Thatcher.

„Scum” to tak naprawdę zapis dwóch sesji nagraniowych, stworzonych przez odmienne składy i mocno różniących się od siebie muzycznie. Umieszczono je pierwotnie na dwóch stronach płyty winylowej i w efekcie w formie kompaktowej album może wydawać się mocno niespójny. Dużo ciekawsza jest pierwsza sesja, obejmująca pierwsze 12 utworów i nagrana w składzie Mick Harris, Justin Broadrick i Nick Bullen a wic przez muzyków, którzy w przyszłości będą znani głównie z tworzenia metalu industrialnego i muzyki elektronicznej. Tutaj utwory są dłuższe, dużo lepiej skomponowane i nagrane, nie uciekają też od pewnej chwytliwości. Odnaleźć w nich można niezłe gitarowe riffy, obecne zwłaszcza w zwolnieniach a także wyraźnie przesterowane brzmienie basu, którego ślady w przyszłości będzie można odnaleźć zarówno w twórczości gotycko-metalowego Type o Negative, u zespołów black metalowych z norweskiej drugiej fali a także w metalu industrialnym.

Wokalne pokrzykiwania panów Bullena i Broadricka odwołują się do niechlujstwa hardcorowego i punkowego i są dalekie zarówno od późniejszej misiowatej maniery głównego krzykacza Napalm Deat a więc Marka Greenwaya, ale też od głębokich, ekspresyjnych krzyków Justina na płytach Godflesh. Brzmienie jest surowe i garażowe, ale dość czytelne i mające swój turpistyczny urok.

Muzycznie najszybciej zapadają w pamięci kompozycje bardziej rozbudowane: zmienny rytmicznie, niezły riffowo i dość chwytliwy „Instinct of Survival” z poprzedzającym go lekko industrialnym intrem „Multinational Corporations”, momentami wolny, ciężki i wyraźnie zbasowany „Scum” a także niepozbawione melodii i fajnych riffów „Caught… In A Dream”, „Born On Your Knees” oraz „Human Garbage”. Wisienką na torcie jest pierwszy napalmowy „przebój” „Siege Of Power”, który przeplata melodyjne, proste rytmicznie, punkowe galopady z ostrym i chaotycznym nawalaniem w bębny a puentą tego utworu jest całkiem niezła solówka. Z prostych, dźwiękowych strzałów w twarz zdecydowanie najszybciej zapamiętuje się ekstremalny, 23-sekundowy „The Kill”, galopujący w dobrym hardcorowym stylu „Control” oraz trwający niecałe półtorej sekundy „You Suffer”, który swego czasu wpisano do księgi rekordów Guinessa jako najkrótszy, standardowy utwór w historii muzyki rozrywkowej.

   Druga połowa krążka nagrana w składzie Mick Harris, Lee Dorrian, Jim Whiteley i Bill Steer a więc przez bardzo znane w metalu nazwiska to jedynie krótkie wyrzuty ekstremalnej agresji, bliższe tradycji hardcorowej aniżeli metalowej. Zwolniej i urozmaiceń jest tu niewiele a utwory są krótsze, w żadnym przypadku nie przekraczając dwóch minut. Najbardziej z tego segmentu w pamięci zapadają  wyeksponowane na pierwszym planie popisy perkusyjnej techniki Micka Harrisa, który nie odpuszcza, ostro miesza i popisuje się zarówno blastowaniem, galopadami jak i ciekawymi przejściami. Nie za wiele za to można napisać o grze pozostałych muzyków, którzy po prostu grają swoje. Podobnie ma się sprawa z wrzaskliwymi, wściekłymi wokalami Lee Dorriana (dalekimi od jego śpiewnej maniery znanej z twórczości Cathedral), wspomaganymi przez wysokie, histeryczne wrzaski Micka Harrisa.

Słabo prezentuje się tu surowe, garażowe, bliskie tradycji hardcorowej brzmienie. Nie inaczej rzecz się ma z utworami, których największą bolączką jest brak jakiejkolwiek rozpoznawalności sprawiającej, by zostały one w głowie słuchacza na dłużej. Ten problem zresztą stanie się charakterystyczny dla całej sceny grindcorowej. Wyjątkiem jest zamykający album, miejscami trochę wolniejszy i bardziej motoryczny „Dragnet” a także fragmenty kilku innych kompozycji takie jak thrashujące zwolnienie w „Success?”, perkusyjny wstęp do „C.S.”, motoryczne riffowanie i wrzaskliwa końcówka „Divine Death” czy też całkiem niezła rytmika i slayerowe, gitarowe wizgi drugiej połowy „M.A.D.”. Druga połowa „Scum” niestety dość mocno zaniża ocenę całej płyty i wypada żałować że całości nie nagrano w stylu i składzie, który podpisał się pod pierwszą dwunastką kompozycji.

„Scum” to płyta mająca przede wszystkim wartość historyczną, która de facto  stworzyła grindcore, na razie jeszcze w mocno nieoszlifowanej i niedopracowanej wersji. Z dzisiejszej perspektywy album ten przegrywa starcie ze znaczną częścią napalmowej dyskografii, ale także z twórczością ówczesnej konkurencji, bo daleko mu do poziomu takich perełek gatunku jak „World Downfall” Terrorizera czy „Symphonies of Sickness” Carcass. Trudno go też jednoznacznie wycenić. O ile za pierwsze 12 kompozycji spokojnie w skali od 1 do 5 należy się czwórka, bo jest to muza niezła w odsłuchu choć daleka od genialności, o tyle druga połowa kwalifikuje się maksymalnie do trójki a w mojej prywatnej opinii nawet niżej. Końskim targiem całość oceniam więc na 3.5/5 z tym jednakże zastrzeżeniem, że słuchanie drugiej części albumu polecam jedynie najbardziej zagorzałym fanom napalmowej twórczości. Pozostali spokojnie mogą sobie ją darować.

Radomir Wasilewski

Recenzja pochodzi z portalu RateYourMusic, na którym autor od kilku lat prowadzi profil RadomirW, gdzie co tydzień dodaje po 2-3 recenzje płyt przede wszystkim metalowych.

Wydawnictwo In Rock Music Press oraz Muzyka z Bocznej Ulicy przypominają, że już w listopadzie 2020 roku na rynek Polski trafi genialna książka opisująca całą historię grindcore’u i death metalu. Legendarna, odnowiona, mająca niemal 600 stron książka Alberta Mudriana „Oblicza śmierci. Niewiarygodna historia death metalu i grindcore’u” nadciąga!

 

(Łącznie odwiedzin: 1 143, odwiedzin dzisiaj: 1)