Do stylistyki neo-progresywnej wraz z upływem lat odnoszę się z coraz większym zrozumieniem i entuzjazmem. Muszę jednak przyznać, nie zawsze tak było. Po prostu ominęło mnie wzmożone zainteresowanie Pendragon, Areną czy IQ. W zasadzie to trudno mi w jasny sposób określić dlaczego tak się stało.

Pamiętam, jak bardzo działały na wyobraźnię przepiękne okładki płyt „The World” czy „The Masquerade Overture” – baśniowa prezencja Pendragon przemawiała do mnie na bardzo silnym, emocjonalnym i artystycznym podłożu. Nie mogę jednak tego samego powiedzieć o muzyce zespołu. Za dużo w niej patosu, zbyt wyraźnie odczuwalna egzaltacja twórców, same albumy sprawiały też wrażenie zdecydowanie zbyt długich – przypadłość ery CD, kiedy to każdą ilość muzyki można było upchnąć na jednym małym dysku. Muzyka neo progresywna, uogólniając, zdawała mi się zbyt ciężkostrawna i płytka. Coś jak „wszystkowiedzący” znajomy, który przechwałkami i głośnym sposobem bycia tuszuje fakt, że tak naprawdę nie ma nic do powiedzenia.

Dzisiaj wiem, że był to sąd niesprawiedliwy. Może po prostu potrzeba było kilku więcej lat na karku, aby docenić piękno tej, najczęściej, na wpół-bajkowej twórczości? Zawsze jednak, nawet w czasach, gdy neo-prog rock kojarzył mi się z pretensjonalnością, pozostawałem wierny dwóm wykonawcom – Marillion (zresztą „obu światom” czy to z Hogarthem czy z Fishem) oraz ASIA (szczególnie fenomenalny album „Arena”). Poza nimi za twórczość drugiej fali progresywu chwytałem sporadycznie. Wyjątkami, do których zawsze wracam z równym podziwem są dwa polskie albumy. Pierwszy, nagrany przez wspaniały zespół Collage – „Moonshine”  i drugi, zarejestrowany przez równie genialnego gitarzystę tej formacji, Mirka Gila, zatytułowany „Alone”.
Dzisiaj powiem parę słów o „Moonshine”. Przepiękne melodie, doskonały, pełen smutku klimat, wspaniały wokal Amiriana, rewelacyjna okładka i wspomnienia… Bo album ten poznawałem i wracałem do niego przez wiele lat. Tak bardzo zapadł mi w pamięć i zdeterminował dla mnie j e d y n i e  p r a w d z i w e brzmienie formacji, które tak mocno wbiło mi się w głowę, że z wielkim trudem przyszło mi przyzwyczaić się do pozostałych wcieleń Collage, na których zabrakło genialnego wokalisty. Pamiętam, jak, wielokrotnie testowałem moich znajomych puszczając im pierwsze kilka minut „Heroes Cry” podpytując, z jakiego ich zdaniem kraju pochodzi grająca kompozycję grupa. W odpowiedziach pojawiały się Niemcy, Holandia, USA, Francja… Nigdy Polska – tak światowo brzmi ten album. Nie chcę oczywiście niczego tutaj udowadniać ani nikogo deprecjonować, ale w roku  1994, kiedy do największych osiągnięć polskich zespołów muzycznych zaliczyć musimy „Ho!” pseudo grunge’owej formacji Hey czy mocno osadzone w polskiej rzeczywistości „Prymityw” T.Love album Collage stanowił prawdziwe tchnienie świeżego powietrza. W taki też sposób album ten został przyjęty – do teraz, przeglądając najróżniejsze fora dyskusyjne i fanowskie strony widać, jak kultowego statusu doczekał się na świecie.
Oczywiście, nie pomogłaby ani nadzwyczaj klimatyczna okładka zawierająca reprodukcję obrazu Zdzisława Beksińskiego (ponoć sam TomaszBeksiński osobiście interweniował u ojca, by ten wyraził zgodę na jej wykorzystanie) ani dobra produkcja, gdyby zabrakło genialnych utworów. Album Collage jest jednak prawdziwą kopalnią evergreenów. Do dnia dzisiejszego, za każdym razem gdy włączę pierwsze takty „Heroes Cry”, przechodzą mnie deszcze. Jak wspaniale monumentalny, dumny i niepokojący jest ten utwór! Następnie odrobinę chłodny i wycofany „In Your Eyes” zaśpiewany niemal załamującym się, emocjonalnym głosem Amiriana, rozwijający w piękną, nostalgiczną balladę. Kierunek ten Zachowuje przepięknie rozmarzona „Lovely Day”- proszę wyobrazić sobie, że stajecie się świadkami gwałtownej burzy („Heroes Cry) by obserwować następnie odpływ ciemnych chmur („In Your Eyes”) i pierwsze, ciepłe promienie słońca („Lovely Day”) – jakkolwiek pretensjonalnie by to nie brzmiało.
 Bez wątpienia również do najjaśniejszych punktów albumu należy „Living in the Moonlight” oraz wspaniały, zamykający album „War is Over”.  Pomiędzy nimi przestrzenny i bogaty aranżacyjnie „The Blues”, którego linia wokalna trafia do mnie jednak mniej niż w przypadków pozostałych utworów, najsłabsze (chociaż być może wyłącznie w moim odczuciu) „Wings in the Night” oraz intrygujące „Moonshine”. Niezależnie jednak od tego jak ocenimy poszczególne utwory bez wątpienia Collage ugruntował i umocnił na tej płycie swój własny, bardzo charakterystyczny (szczególnie jeżeli chodzi o brzmienie gitar) styl. Odciska on na muzyce formacji niezwykle charakterystyczne piętno sprawiając, że Collage rysuje się jako dojrzały, pewny swego, i niezwykle skoncentrowany projekt artystyczny. Pod tym względem album jest również niezwykle koherentny, spójny przy jednoczesnym unikaniem sztampy, często pojawiającej się na neo-progresywnych, długich albumach. Płyta piękna i ponadczasowa.  
Chciałbym móc wbić parę szpilek, przyczepić się do jakichś niedociągnięć albumu. Być może bardziej dociekliwy recenzent znalazłby kilka elementów, które Collage mogli zrealizować lepiej (do głowy przychodzi mi zbyt dużo efektu nałożonego na wokal w „War Is Over”). Powiem jednak szczerze, że ja ich nie widzę i nawet nie za bardzo chce mi się ich szukać. Podchodzę do tego albumu, czego wcale nie ukrywam, z nostalgią i entuzjazmem, który przez lata zamiast przygasnąć wzmacnia się na nowo.  
Kuba Kozłowski, Ocena: 5+
U nas obowiązuje skala szkolna:
1- poniżej wszelkiej krytyki
2- cudem się prześlizgnął
3- przeciętnie, ale w normie
4- synu, jesteśmy dumni
5- gratuluje prymusie!
6- blisko absolutu

(Łącznie odwiedzin: 2 363, odwiedzin dzisiaj: 1)