Niedawno mieliśmy niekłamaną przyjemność porozmawiać z motorem napędowym Paradise Lost, który od ponad trzydziestu lat stoi za potężnym i zróżnicowanym brzmieniem zespołu. Greg Mackintosh opowiedział nam o nowej płycie, planowanej na początek 2021 roku polskiej edycji biografii zespołu „Bez celebracji”, która ukaże się nakładem wydawnictwa In Rock Music Press. Co jeszcze? Dowiecie się również, jak to jest stać pomiędzy lewicowym Mille Petrozzą z Kreatora i prawicowym Davidem Vincentem z Morbid Angel. Jeśli chcecie się dowiedzieć, jakie to uczucie czytać swoją własną biografię – zapraszamy do lektury!

Paradise Lost należy do założycieli gatunku gotyckiego death metalu, wraz z fromacjami Anathema I My Dying Bride. Czy mógłbyś mi powiedzieć w jaki sposób oceniasz te wszystkie lata tworzenia muzyki, patrząc z perspektywy szesnastu opublikowanych studyjnych albumów i waszych licznych osiągnięć.

Nick: Nie stworzyliśmy tego gatunku muzycznego, pozostawaliśmy pod wpływem takich zespołów jak, co oczywiste, Black Sabbath – czyli pierwszy zespół który zaczął doom metal. Potem pojawiły się takie formacje jak Candlemass. Myślę, że ich pierwsza płyta „Epicus Doomicus Metallicus” to jeden z najważniejszych albumów metalowych w historii. On oraz jego następca „Nightfall” z Messiah Marcolinem wpłynęły na mnóstwo zespołów. Byliśmy też pod wpływem death metalu i bardzo mocno śledziliśmy podziemną scenę. Kiedy usłyszeliśmy te albumy byliśmy naprawdę zszokowani. Mniej więcej w tym czasie również odkryliśmy dla siebie Sisters of Mercy a ten zespół ponownie miał zupełnie inny klimat. Nasz styl to kombinacja doom metalu, death metalu i gotyku, co szczególnie widać na naszej drugiej płycie „Gothic”. No tak, masz rację. Jesteśmy na rynku już kawał czasu ale wcale nie czuję się jakby to było te trzydzieści pięć czy ile tam wychodzi. Kochamy to co robimy i tyle.

No właśnie, wasz drugi album „Gothic” był dla tej sceny albumem przełomowym i w zasadzie dał początek gotyckiemu metalowi. Chciałbym zapytać się o wydarzenia otaczające jego powstanie oraz czy mógłbyś przybliżyć nam w jaki sposób powstała jego mocno intrygująca okładka? Jak to się stało, że postanowiliście zmienić swój artystyczny kierunek po pierwszej płycie, która była stricte death metalowa?

Nick: Jak mówiłem wcześniej po prostu wkręciliśmy się w Sisters of Mercy, The Cult i całą gotycką subkulturę która rozwijała się w latach osiemdziesiątych. Uwielbialiśmy mrok otaczający tą muzykę. Szczególnie ten specyficzny klimat Sisters nam odpowiadał, tak jak ich wizerunek. Uwidoczniło się to na pewno na naszej drugiej płycie. No i wspomniany Candlemass i death metal. Wszystko to wrzuciliśmy po prostu do jednego kotła i chyba przed nami nikt inny tego nie spróbował. Nikt nie łączył gotyckich rozwiązań z klasycznym death metalem czy domem. Znaleźliśmy się więc we właściwym miejscu o właściwym czasie. Bardzo się cieszę, że „Gothic” okazał się albumem inspirującym dla wielu innych ludzi i zespołów. Nadal jesteśmy z niego bardzo dumni. W zasadzie to traktujemy go niemal jakby był naszym debiutem. Jeżeli chodzi o okładkę to nie mogliśmy niczego wybrać więc po prostu wziąłem jedno ze zdjęć zespołu i maksymalnie je przybliżyłem na fragment swetra naszego ówczesnego perkusisty Matthew Archera. W moim umyśle wyglądało to jak wzgórza i strumyki co oczywiście materializowało się tylko w mojej głowie. Tak, patrząc wstecz wydaje się to dziwne ale w tamtym czasie uczęszczałem do szkoły artystycznej więc pewnie byłem ździebko pretensjonalny. Tak, to jest dziwna okładka. Prawdopodobnie najdziwniejsza jaką mamy może poza pszczołami na froncie „Believe in Nothing” co jest jeszcze dziwniejsze ale to zupełnie inna historia.

 

Photo credit Anne C. Swallow

Muzyka Paradise Lost przechodziła wiele zmian stylistycznych w trakcie tych trzech dekad które spędziliście na scenie, zaczynaliście jako zespół wywodzący się ze sceny deathmetalowej potem chcieliście przyciągnąć publiczność bardziej zorientowaną na pop. Cały czas jednak utrzymywaliście ten specyficzny pierwiastek muzyki Paradise Lost. Czy nadal słuchasz tych bardziej surowych, ekstremalnych zespołów? Czy nadal jesteś dumny z waszych pierwotnych inspiracji?

Nick: Tak, oczywiście. Nadal jestem fanem starych zespołów. Wciąż uważam, że pierwsze zespoły death metalowe były najlepszymi zespołami. Są oczywiście współczesne zespoły które lubię ale mówiąc szczerze one wzorują się bezpośrednio na formacjach z początku istnienia sceny. Także wiesz, ta scena to kawał mojego życia, spory wycinek mojej młodości, kiedy byłem niemal szalikowcem tych zespołów. Myślę, że wszystko co cię intrygowało za młodu zostaje z tobą do końca życia. Także ja osobiście nigdy nie wyrosłem ze słuchania tych klasycznych death metalowych zespołów z końca lat osiemdziesiątych. Nadal są bardzo dobre.

Czy przekonanie amerykańskiej publiczności do słuchania mrocznej, niepokojącej muzyki zespołu z północy Anglii? Czy łatwo przywykli do tak atmosferycznej i mrocznej muzyki słuchacze z na przykład Teksasu czy Kalifornii?

Nick: Nie wydaje mi się aby to miało w zasadzie jakieś większe znaczenie. W sumie to powodziło nam się lepiej na wschodnim wybrzeżu. W Kalifornii czy Teksasie graliśmy całkiem udane koncerty. Nie sądzę aby pogoda wpływała jakoś szczególnie na odbiór muzyki. Może wpływać na jej tworzenie, ale przy słuchaniu jest to mało istotna sprawa. Nie ma znaczenia gdzie mieszkasz. Myślę, że od czasów gdy zaczynaliśmy mroczna muzyka zyskała sporo większą popularność w Stanach Zjednoczonych.

Skoro zaczęliśmy wgłębiać się w historię Paradise Lost czy pamiętasz może waszą pierwszą wizytę w Polsce? Czy miała ona miejsce podczas promocji allbumu “Draconian Times”? Czy graliście u nas jednak wcześniej? Czy mógłbyś podzielić się z nami twoimi wrażeniami z pobytu w Polsce?

Nick: Wydaje mi się, że po raz pierwszy dotarliśmy do Polski jeszcze przed „Draconian Times”, chyba w okolicach premiery albumu „Shades of God”. Graliśmy wtedy w Katowicach. To był festiwal w zamkniętej hali i graliśmy z zespołem Master. Chyba byliśmy z nimi wówczas w trasie. Mogło to być jakoś w okolicach 1993 roku. Możliwe, że promowaliśmy „Icon” ale jestem jednak niemal pewien, że chodziło o „Shades of God”. To był chyba największy festiwal na jakim wówczas graliśmy a ludzie byli po prostu, no cóż, szaleni. Cała sala koncertowa po prostu traciła zmysły. To było naprawdę niesamowite przeżycie. Dla nas to był pierwszy raz przed tak olbrzymią i szaloną publicznością. Oczywiście bardzo nam się to podobało. Tego nie da się zapomnieć. Tak, wtedy po raz pierwszy graliśmy w Polsce. Było to około 1993 może 1994 ale chyba da się to sprawdzić w Internecie. Właśnie sprawdziłem – to było w 1992 roku, no i wiemy już wszystko.

 

Photo credit Anne C. Swallow

Czy w historii Paradise Lost można odnaleźć takie wydarzenia czy sytuacje które mogłyby zaskoczyć nawet czytelników biografii Motley Crue czy Iggy’ego Popa?

Nick: No nie wiem. Przez te wszystkie lata ukazało się mnóstwo biografii muzyków opisujących ich różne losy i wydaje mi się, że w wielu przypadkach są one mocno przesadzone. Szokowanie czytelnika sprzedaje się dobrze. A ja, wiesz, byłem na paru zapleczach koncertów i widziałem co się tam dzieje i uwierz mi, nie ma tam szaleństw. No pewnie, sporo z tego co opisują w biografiach miało miejsce ale przynajmniej połowa z tych historii jest ubarwiona i zmieniona. Nie mówię, że to są same bzdury ale najczęściej podchodzę do nich z przymrużeniem oka. W Paradise Lost niemało się piło i tak dalej… no bo w końcu gramy w zespole rockowym a tak robią zespoły rockowe. Szczególnie gdy jesteś młody, wtedy raczej się nie ograniczasz. Ale wiesz, ja osobiście w zasadzie nie muszę czytać o tego typu sprawach. Po prostu zakładam, że tak jest i tyle. Wolę fakty i informacje w książkach.

Na rynku znajduje się setki muzycznych biografii i z każdym dniem publikuje się ich więcej. Chciałem się zapytać czy masz jakieś ulubione i czy czytasz je z chęcią? Jeżeli tak, to może mógłbyś polecić jedną bądź dwie polskim fanom?

Nick: Nie jestem znowu jakimś wielkim fanem czytania biografii muzyków, ponieważ, jak wspominałem wcześniej, uważam je za lekko przesadzone i ubarwione a jednak mogę polecić książkę, którą niedawno czytałem o Paulu Stanleyu. Uważam, że jest genialna. Uważam, że to jest najlepsza muzyczna biografia jaką kiedykolwiek czytałem. Jest świetnie napisałem a ja po jej lekturze stałem się po prostu jeszcze większym fanem. Czasami czytam biografię na przykład aktorów czy alpinistów i czasami zdarza się, że po takiej książce lubię tych ludzi odrobinę mniej niż wcześniej. Z Paulem Stanleyem było jednak odwrotnie, więc tak – polecam ją.

Wasza biografia – jak pojawił się na nią pomysł i czy od razu byliście do niego przekonani? Oczywiste jest, że praca nad taką książką oznacza wiele trudu i pracy. Skąd więc znaleźliście na to czas?

Nick: Nie my pisaliśmy tą książkę tylko David Gehlke, który pracuje dla Decibel Magazine. To tam pojawił się pomysł biografii. W przeszłości również rozmawialiśmy o książce z różnymi ludźmi ale wówczas nie udało nam się tego projektu dopiąć, nigdy go nie sfinalizowaliśmy. Jesteśmy wiec bardzo wdzięczni Davidowi, że jemu się to udało. Zdajemy sobie sprawę jak bardzo upierdliwy musiał to być proces, ile danych musiał posprawdzać. W końcu osobiście przeprowadzał z nami wszystkimi liczne rozmowy. Z każdym z nas rozmawiał myślę przynajmniej ok ośmiu godzin. Oczywiście nie za jednym zamachem, rozmawialiśmy wielokrotnie w ramach krótszych pogawędek. Potem rozmawiał z wieloma innymi osobami związanymi z zespołem. Ludźmi, których nie widzieliśmy przez wiele, wiele lat. Na przykład z pracownikami naszych dawnych wytwórni, z którymi nie widzieliśmy się od dziesięcioleci. No więc faktycznie, musiał się naszukać, poszperać a kiedy czytałem książkę miałem wrażenie, że czytam pamiętnik. Wiele rzeczy na nowo sobie przypomniałem. Książka sprawia wrażenie bardzo poukładanej I zwięzłej, mimo ilości zawartych w niej informacji.

Zadam więc proste pytanie: jak się czułeś czytając waszą książkę?

Nick: Czytałem tą książkę w taki sposób w jaki słucham naszej muzyki. Staram się przyjmować pozycję osoby z zewnątrz i udaje mi się to robić w zasadzie od samych początków naszego zespołu. Słucham, ale nie odtwarzam sobie w głowie tego, co wiązało się z przygotowaniem płyty. W ten sposób czytałem książkę. Nawet pomimo tego, że ma ona oczywiście dla mnie mocno osobisty wydźwięk. Po prostu patrzę na nią w inny sposób, chociaż trudno mi to opisać. Po prostu słuchają naszych płyt albo czytając biografię nie myślę o tym, że to jestem ja, czy my, jako zespół.

Czy jesteś więc w pełni zadowolony z efektu? Czy może obecnie coś byś w niej zmienił?

Nick: Tak, wyszło świetnie. Przeczytałem książkę w trakcie kilku wieczorów, jeszcze na etapie finalnych prac, przed jej publikacją i tak jak mówiłem wcześniej prezentuje bardzo ścisłe podejście do historii zespołu. Wiele anegdot które w niej się znalazły zdążyłem w zasadzie zapomnieć. Ale miały one miejsce a dzięki biografii poćwiczyłem odrobinę pamięć. My jesteśmy zadowoleni, czytelnicy zdają się być zadowoleni. Czyli robota się udała.

W waszej biografii znajduje się informacja o wspólnej trasie z Kreator i Morbid Angel po opublikowaniu przez was albumu „Shades of God”. Po tym jak trafiła na rynek wybraliście się na trasę po USA z oboma zespołami. Chciałem Cię zapytać jaki to sitkom Niemcy z Kreatora oglądali w czasie gdy chcieliście się wyspać?

Nick:  To nie był sitkom. To był jakiś niemiecki kabaret a my absolutnie nie znaliśmy ani słowa po niemiecku. Chłopaki z Kreatora z dużym oddaniem oglądali telewizje rozkręcając ją bardzo głośno. Śmiech publiczności było słychać dosłownie wszędzie. Do tego chłopaki z Kreatora również śmiali się na całe gardło. No a my siedzieliśmy i nie mieliśmy absolutnie żadnego pojęcia z czego się tak śmieją, co było raczej frustrujące. Po kilku tygodniach nieźle nas to zmęczyło. Patrząc na to z perspektywy czasu nie była to jakaś wielka sprawa, chyba.

Wydaje mi się, że każdy z nas ma w życiu momenty zażenowania, gdy ktoś opowiada o naszych dawnych działaniach albo sytuacjach w których braliśmy udział. Czy odczuwałeś coś takiego w trakcie lektury?

Nick: Nie, nie miałem. Gdyby pojawiały się jakieś opinie o mnie, gdy pojawia się jakaś anegdota to osobiście najwyżej pomyślę sobie, że wypadłem jak idiota, ale nie przeszkadza mi to. Jeżeli nie możesz zachowywać się jak idiota mając w sumie naście lat to nie wiem kiedy można. No ale nie ma w książce niczego co mogłoby mnie zawstydzić. W końcu autoryzowaliśmy tą książkę. Nie chcieliśmy aby znalazło się w niej nic, przez co będziemy się wstydzić pojawić na mieście.

Może uznasz to za dziwne pytanie, ale gdybyś miał napisać utwór o jakimś ikonicznym muzyku, gwieździe rocka może, którego byś wybrał

Nick: Myślę nad tym pytaniem i wciąż nie mogę wybrać żadnego konkretnego muzyka. Może jakiś z klasyków, na przykład Beethoven, chociaż wiem, że kilka utworów już o nim powstało. Może zagłębiłbym się w jego biografię, trochę poszperał. Nie wiem. Na pewno musiałby to jednak być ktoś już zmarły.

Dlaczego to akurat Karl Willets miał okazję napisać wstęp do waszej biografii? Kolejne pytanie dotyczy Bolt Thrower i twojego ulubionego albumu nagranego przez ten zespół.

Nick: Karl jest po prostu naszym starym przyjacielem. W zasadzie to jesteśmy przyjaciółmi z całym zespołem Bolt Thrower. Za młodu sporo razem koncertowaliśmy w późnych latach osiemdziesiątych i na początku dziewięćdziesiątych, także jesteśmy kumplami już całe dekady. Decyzja, żeby to on napisał przedmowę wydawała nam się całkiem dobra. Napisał, i jesteśmy mu za to oczywiście bardzo wdzięczni. Jeżeli chodzi o mój ulubiony album Bolt Thrower to pewnie musiałbym wskazać ich debiut albo może płytę „Warmaster”.

 

BĄDŹCIE CZUJNI I UWAŻNI! ŚLEDŹCIE MUZYKĘ Z BOCZNEJ ULICY ORAZ WYDAWNICTWO IN ROCK

-W NAJBLIŻSZYCH MIESIĄCACH WIĘCEJ INFORMACJI O PREMIERZE KSIĄŻKI „BEZ CELEBRACJI!

 

(Łącznie odwiedzin: 1 540, odwiedzin dzisiaj: 1)