Słuchać płyt Steely Dan, to jak przysłuchiwać się rozmowie grupki nerdów siedzących gdzieś w kącie na licealnej imprezie.  Mogąc obdzielić inteligencją połowę bawiącej się publiki kryją pod zasłoną ironii swoje nieistniejące zdolności interpersonalne, komentując otaczającą ich rzeczywistość przez pryzmat zżerającej ich od wewnątrz zazdrości, poczucia wyższości i nieprzeniknionego żalu, budowanego na przeczuciu, że coś ich w życiu omija. Przelotne spojrzenia roześmianych dziewczyn obiecujące w męskiej wyobraźni więcej, niż skore są dać, zmaskulinizowane poklepywania kolegów ze szkolnej drużyny gratulujących udanego meczu czy poczucie siły jakie daje bytowanie w grupie – wszystko to, czego brakuje szkolnym odludkom cierpiącym z powodu swojego indywidualizmu.

Dokładnie tak można by scharakteryzować Donalda Fagena i Waltera Beckera i ich muzykę – niezależnie od tego, czy chwycimy za „Pretzel Logic”, „Katy Lied”, „The Royal Scam” czy „Aja”. Z tą tylko różnicą, że obaj „jajogłowi” zamiast dominacji w przemyśle informatycznym czy nowych technologiach sposób na zarobek odnaleźli w przesyconym testosteronem i opartym na chwilowych modach przemyśle muzycznym. Pomimo swojej społeczno-socjalnej abnegacji podlanej pogardą dla dominujących w show businessie wzorców zachowania obaj zdołali wypracować dla siebie niepodlegającą dyskusji pozycję. Dwaj nowojorczycy na wygnaniu, tworzący i nagrywający w wyśmiewanym przez elity wschodniego wybrzeża Los Angeles, zdołali zbudować swoją markę na bazie studyjnego wyrafinowania, bezwzględnego dążenia do perfekcji i genialnego wyczucia melodii. Dzięki temu, pomimo swojej ewidentnej szorstkości w obyciu mogli przebierać w muzykach, którzy poświęcali wiele ze swojej artystycznej niezależności, aby tylko znaleźć się na jednym z albumów Steely Dan.

Wychowujący się na klasycznych powieściach science-fiction, zasłuchani w największych twórcach jazzowych, Steely Dan w sposób perfekcyjny doprowadzili do mariażu najważniejszych elementów tak odrębnych form jak jazz-rock, funk, pop i blues. Łącząc je w przemyślanych dawkach tworzyli albumy nieprawdopodobnie wręcz melodyjne, lirycznie zgorzkniałe, przepełnione inteligencją i sarkazmem przywodzącym na myśl najlepsze dokonania Woody’ego Allena. Jak często można usłyszeć, odbywało się to jednak kosztem żywiołowości muzyki oraz jej czysto ludzkiego charakteru. Nie da się jednak z tym stwierdzeniem zgodzić. A jednak Steely Dan stworzyli niemal kompletną antytezę psychodeli z jej odważnymi improwizacjami, chaosem aranżacyjnym i mglistym, narkotycznym nastrojem. Celem Fagena i Beckera nie było poszerzanie możliwości percepcyjnych słuchacza. Za ambicję Steely Dan uznać można za to przełożenie na język wyrafinowanej muzyki popularnej technicznej precyzji i niemal zautomatyzowanej dokładności, charakterystycznej dla pogardzanego przez nich świata disco. Dokładność wykonania oraz studyjne dopracowanie materiału doprowadziło jednak do przypisania muzyce duetu etykietki bezduszności i zimna będącego odległymi i sprzecznymi z podstawowymi ideałami rocka.

Tylko kogo to obchodzi? Ideały rocka nigdy nie należały do priorytetów Donalda Fagena i Waltera Beckera chociaż zwykli mawiać, że uważają Steely Dan za „zespół rockowy, tyle że z klasą”. Z rockiem w zasadzie nie mieli jednak dużo wspólnego a po „Pretzel logic” szybko odeszli od typowo zespołowej formy prezentowania muzyki. To oni od początku stanowili jedyny napęd twórczy formacji a obecność pozostałych regularnych członków grupy (a do Steely Dan należeli nie byle jacy muzycy, w tym genialni gitarzyści Danny Diaz i Jeff „Skunk” Baxter) stawała się w większym stopniu elementem ograniczającym ich twórczość niż pozwalającym prawdziwie rozwinąć skrzydła. Bez sentymentów przekształcili więc zespół w projekt studyjny. Do odgrywania swoich wyrafinowanych kompozycji zatrudniali tabuny uznanych muzyków sesyjnych tworząc arcydzieła przystępnego dla słuchacza jazz rocka, który pod powierzchnią chwytliwych melodii krył niezwykle skomplikowane formy muzyczne zagrane z chirurgiczną precyzją i znawstwem. Można powiedzieć, że Steely Dan tworzył muzykę dla hipsterów, zanim ci zdali sobie sprawę, że jedynym sposobem na wyrażenie własnej indywidualności jest zakup kawy latte za 30 zł w Starbucks.

Do twórczości Steely Dan przylgnęła, jak już wspominałem, łatka zespołu wyrachowanego, odczłowieczonego i skupionego na nic nieznaczących detalach. Albumy zespołu określa się mianem „oziębłych” mechanicznych i nieemocjonujących. Zawsze niezmiernie mnie to dziwiło. Nie czuje tego „chłodu” w twórczości Steely Dan. Nie znajduje go w muzyce – bardzo często przesyconej ciepłym brzmieniem gitary i saksofonu, wzbogaconej o intrygujący, lekko zachrypnięty, nosowy ale technicznie bezbłędny wokal Fagena. Wiem jednak, skąd takie odczucia mogły się brać u słuchaczy. Odnosi się to przede wszystkim do odbiorców anglojęzycznych, którzy w naturalny sposób przyswajają nie tylko brzmienie ale również przekaz słów wokalisty. W tekstach zespołu nie ma bowiem osobistego zaangażowania a nie ma go ponieważ muzycy opisują swoich bohaterów i sytuacje przyjmując pozycję obserwatorów-szyderców. Becker i Fagen nie są współuczestnikami, ba,  oni nie wiedzą jak nimi być – stoją więc z boku. Niemal jak ci niepopularni chłopcy na klasowej imprezie.

Dzięki temu dostrzegają więcej, ale i przyjmują rzeczywistość na „chłodno” bez emocji, bez zaangażowania. Potrafią jednak oceniać, lubią to i nie odmawiają sobie tej  przyjemności. Co więcej, robią to z bezlitosną inteligencją i dystansem, co może powodować odczucie wycofania u słuchacza. Cóż z tego jednak, skoro to, co robią, robią w sposób fenomenalny – posługują się  trafnymi porównaniami, odnoszą do dobrej znajomości natury człowieka, trafnie piętnują słabości. Potrafią szydzić i to szydzić boleśnie. Chociażby jak w utworze „Deacon Blues” opowiadającym w sposób przepięknie liryczny o losie typowego mieszkańca przedmieść, który przytłoczony swoim przeciętnym życiem postanawia spełnić mrzonki o karierze muzyka. Dla niego clue twórczego wyrazu sprowadza się do „pracy na saksofonie”, całonocnego witania się z butelką whisky i nieszczęśliwej śmierci za kierownicą samochodu (chociaż, co częste w twórczości zespołu fragment ten można odczytywać również symbolicznie). Innym przykładem, również zresztą z genialnej płyty „Aja” jest obraz degenerującego się uczucia w „Black Cow”, którego dawna siła zastąpiona zostaje pogardą dla upadającego moralnie współtowarzysza (niekoniecznie kochanka – kompozycja równie dobrze opowiadać może o przyjaźni i jej bolesnym zaniku w zderzeniu z rzeczywistością). Takich przykładów jest jednak znacznie więcej. Słynny „Kid Charlemagne” z „The Royal Scam”  to historia Stanleya Owsleya, „boga kontrkultury”, związanego z The Greatful Dead magika „kwasu” zaopatrującego w swoje niezwykle czyste i bezpieczne produkty niemal całą rockową scenę lat 60. Historia ta opisana została przez Steely Dan z wyraźnym przekąsem. „Czy czułeś się niczym Jezus?” –śpiewa Fagen – „teraz wszyscy ci twoi znajomi niskich lotów są już martwi. Życie potrafi płatać prawdziwe figle”. Są to utwory kryjące pod zwiewną melodią mroczne historie, niepokojące konstatacje czy do bólu szczere uwagi na temat ludzkiej kondycji moralnej. Do tego wyśpiewane głosem w którym słychać parodię uśmiechu, zgryźliwy grymas wykrzywiający usta Fagena. Właśnie to powoduje, że muzyka Steely Dan uchodzi za twórczość z którą trudno się identyfikować.

W moim przekonaniu to jednak decyduje właśnie o jej wyjątkowości – mizantropia i ironia. Ponadto świadomość, że na żadnej płycie zespołu, w żadnym utworze nie znajdziecie choćby jednej niedoskonałej frazy. Nie powiem, aby nie dało się z bogatego katalogu zespołu wyłuskać nut zbędnych czy aranżacji, które mogły przyjąć ciekawszy kształt -chociażby tytułowa, rozwlekła i nie zmierzająca do satysfakcjonującej konkluzji „Aja” albo będące właściwie karykaturą wcześniejszego stylu zespołu „Things I Missed The Most” z „Everything Must Go” czy męczące, bluesujące „Black Friday” z „Katy Lied”. Chodzi raczej o to, że każda linia melodyczna, każdy instrument i każda solówka stanowiły wynik, po pierwsze, bezwzględnej selekcji przeprowadzonej wśród światowej klasy muzyków sesyjnych a po drugie zapis niekończących się ćwiczeń w trakcie prób i selekcji. Zawsze korzystano z tego wykonania, któremu najbliżej było do perfekcji.  Jasne, dawać to może wrażenie chirurgicznego cięcia dokonanego w sterylnych warunkach i przy minimalnym ryzyku ale liczy się przecież efekt końcowy a nie metody jego osiągnięcia. A efekty bez dwóch zmian zespół osiągał wyborne. Nawet rodząca się w bólu, przeprodukowana, naznaczona kłopotami z amfetaminą Waltera Beckera i wymęczona płyta „Gaucho” potrafi zachwycić jazz rockiem przesączonym funkiem, soulem  i bebopem. Dlatego nie sposób zgodzić się z krytykami, mającymi na określenie „Gaucho” jedno słowo: wyblakła. Jeżeli to jest muzyka wyblakła, to ja nie muszę już oglądać kolorów.

Gdyby zresztą odnieść się do kwestii bardziej „namacalnych”, wykraczających poza kwestię indywidualnych muzycznych upodobań – różnych przecież dla różnych osób – zawsze możemy posiłkować się czymś, co określić można jako „reputacja”. A ta w przypadku Steely Dan sięgnęła w latach 70. prawdziwego zenitu. Tuzy pokroju Wayne’a Shortera, podziwianego saksofonisty Milesa Daviesa i współtwórcy legendarnego Weather Report, gitarzysty Larrego Carltona, legendy perkusji Bernarda Prudiego czy Victora Feldmana znosiły wiele w trakcie prac studyjnych zdając sobie sprawę z niekwestionowanego poziomu Steely Dan.  Każdy z tych wielkich tuzów muzyki, geniuszów w uprawianej przez siebie stylistyce godził się na współuczestniczenie w projekcie w ramach którego niejednokrotnie jedynym zadaniem konkretnego muzyka było zagranie kilku akordów i dwudziestosekundowej solówki. Wiedząc, że to samo zadanie otrzymało kilku innych muzyków rywalizujących o to, czyja wersja trafi na płytę.

Steely Dan bardzo szybko przyjął strategię tworzenia, która nie dość, że stała w sprzeczności z obowiązującymi trendami to owocowała muzyką polaryzującą fanów. Donald Fagen i Walter Becker nie godzili się na przeciętność. Nie znali pojęcia kompromisu a swoje skomplikowane i jasno określone wizje wprowadzali w życie wbrew oczekiwaniom czy opiniom środowiska. Dzięki temu jednak pokazali, że również odrobinę twardogłowa, realizowana bez oglądania się na ofiary, wizja artystyczna może prowadzić do powszechnego uznania i muzycznego Olimpu. Potrzeba jedynie talentu, a tego Steely Dan nigdy nie brakowało.

 

Jakub Kozłowski: Entuzjasta muzyki hard rockowej, progresywnej, metalowej oraz klasycznego southern rocka. W zasadzie entuzjasta rocka i heavy metalu wszelkich odmian. Były dziennikarz Lizard Magazyn, twórca i redaktor naczelny strony Muzyka z Bocznej Ulicy, dziennikarz Radia Poznań, tłumacz takich pozycji jak „W bocznej ulicy. Historia muzyki niegranej”, „Prawdziwy Frank Zappa”, „Ryk Bestii” czy „Dla dobra metalu”. W jego tłumaczeniu ukaże się również autobiografia Davida Vincenta i oficjalna biografia Paradise Lost. Nałogowy nabywca płyt wszelakich.

(Łącznie odwiedzin: 995, odwiedzin dzisiaj: 1)