Pamiętam towarzyszące mi uczucie niepokoju i ciekawości, kiedy jechałem w stronę domu, a kupiony przed momentem zafoliowany krążek leżał tuż obok mnie, na siedzeniu malucha…  Nikt wówczas nie przypuszczał, że okaże się ostatnim. Był to praktycznie pierwszy prawdziwie zespołowy album grupy, nagrany po blisko dwudziestoletniej dominacji jej lidera Rogera Watersa. Do 1973 roku, czyli do nagrania legendarnego The Dark Side Of The Moon zespół funkcjonował jak monolit, a kłótnie wewnątrz grupy do dziennikarzy nie docierały.

Drobne rysy pojawiły się w trakcie pracy nad kolejnym albumem Wish You Were Here, wydanym w 1975 roku. Proces ten narastał, proporcjonalnie do rozrostu artystycznego ego Watersa. Do stworzenia równie legendarnego albumu The Wall prawdopodobnie w ogóle by nie doszło, gdyby nie problemy zespołu, oszukanego przez doradców finansowych. Jeszcze w trakcie pracy w studio despotyczny lider grupy wyrzucił jej współzałożyciela Ricka Wrighta, grającego na instrumentach klawiszowych. Kolejna płyta Final Cut była w zasadzie autorskim dziełem Watersa, który po jej nagraniu rozwiązał zespół, zawłaszczając jego nazwę. Z decyzją nie zgodzili się pozostali członkowie, rozpoczynając niemalże epickie batalie w sądach. Następny album okazał się w zasadzie autorskim dziełem gitarzysty Davida Gilmoura, który postanowił udowodnić byłemu koledze, że zespół jednak istnieje i tworzy. Temu celowi miała służyć też duża trasa koncertowa, podczas której grupa wystąpiła m. in. w Wenecji, na pływającej scenie zacumowanej na wprost słynnego Pałacu Dożów. Występ transmitowany był przez włoską telewizję RAI.

 

I tak dochodzimy do sedna tematu. Division Bell to płyta, nagrana wprawdzie bez despotycznego lidera, lecz przy twórczym współudziale wszystkich członków zespołu, łącznie z przywróconym do łask Rickiem Wrightem. W nagraniach Gilmourowi towarzyszyło wielu dawnych współpracowników Pink Floyd. Opłaciło się, bo magia powróciła. Po blisko dwudziestoletniej przerwie zespół przemówił pełnym głosem. Nie zabrakło żadnego z elementów, które składały się na jego charakterystyczny styl. Gitara Gilmoura przemówiła pełną paletą barw. Rick Wright, po pewnej stagnacji wykazał spory przypływ sił twórczych, wspomógł też grupę wokalnie. Długa trasa pomogła także w powrocie do pełni formy perkusiście Nickowi Masonowi. Powstał album spójny muzycznie, nawiązujący do najlepszych dokonań.

Tytułowy Division Bell to dzwon wzywający do głosowania członków brytyjskiej Izby Gmin. Ma on też wymowę symboliczną – oznacza zbliżającą się dorosłość. W warstwie narracyjnej płyta opowiada o trudnościach w kontaktach międzyludzkich, wręcz o niemożliwości znalezienia porozumienia. Czy w istocie niegdyś bliscy sobie ludzie nie potrafią przezwyciężyć podziałów i złych wspomnień, by odnowić przyjaźń? Wszak to właśnie ona, według Arystotelesa, ma wartość większą od miłości – z uwagi na swą bezinteresowność.

Muzyka Pink Floyd z płyty Division Bell jest doskonałym tłem do takich rozważań. Przyznam, że mnie także zainspirowała do napisania kilku tekstów, odległych wprawdzie od treści piosenek lecz wynikających z ich klimatu. To jednak zupełnie inny temat…

Dramaturgia utworów, składających się na płytę, narasta w trakcie słuchania. Niejako rośnie też jej ciężar gatunkowy. Zwieńczeniem jest wspaniała, nieco patetyczna kompozycja High Hopes, opowiadająca o przemijaniu i rozczarowaniu, które nadchodzi z dorosłością. Każdemu nieobca jest tęsknota za młodością. Jeśli dodatkowo wspiera ją muzyka zespołu, który kształtował przed laty mą muzyczną wrażliwość, to trudno bym pozostał w roli bezstronnego krytyka. Słyszę w niej echa i nawiązania do wcześniejszych utworów, które dodatkowo potęgują nutę nostalgii. Zawsze dzieliłem muzykę na taką, którą można mieć i taką, którą trzeba mieć. Stąd album ten zajmuje tak ważne miejsce na mojej „półeczce”. Nie wierzycie? To posłuchajcie.

I jeszcze tytułem uzupełnienia. W 2005 roku członkowie Pink Floyd po raz ostatni spotkali się na scenie w pełnym, najsłynniejszym składzie, zakopując topory wojenne przy okazji Live 8. Zagrali zaledwie pół godziny, przyćmili jednak wszystkich. Wspólny uścisk dłoni na zakończenie ożywił płonne (jak się później okazało) nadzieje na reaktywację grupy. Trzy lata później śmierć Ricka Wrighta, pokonanego przez chorobę nowotworową, definitywnie zakończyła wszelkie spekulacje.

Krzysztof Wieczorek

(Łącznie odwiedzin: 1 855, odwiedzin dzisiaj: 2)