Jestem fanem Marillion. Ale przede wszystkim klasycznego, wzbudzającego uczucie szacunku i przepełnionego charyzmą roztaczaną przez Derecka Dicka. Cenie jednak również Marillion ze Stevem Hogarthem, a płyty „Seasons End”, „Brave” i „Marbles” uważam za jedne z najlepszych w katalogu obu wcieleń zespołu. Tylko, że mówiąc o Marillion po roku 1989 nie mogę z pełną szczerością powiedzieć, że wracam do albumów zespołu regularnie. 
W większym stopniu zdaję sobie sprawę z muzycznej wartości płyt nagranych z Hogarthem, niż namacalnie ją odczuwam. Zbyt wiele w katalogu Marillion pojawiło się chybionych pomysłów, nietrafionych poszukiwań czy stylistycznych wycieczek. Zespół na pewno się rozwijał, ale kierunek tego rozwoju nie zawsze pokrywał się z moimi osobistymi muzycznymi preferencjami (chociażby nieudany „marillion.com” i monotonny „Radiation”).
Nie zrozumiem jednak ludzi, którzy od razu postanowili zespół skreślić gdy tylko Fish opuścił pokład. Jak zwykle duża w tym zasługa autorytetów muzycznych, których Polacy zdają się bardzo potrzebować i bezgranicznie im wierzą. Tym razem „zawinił” Tomasz Beksiński, który niemiłosiernie pastwił się nad drugim albumem Nowego Marillion „Holidays In Eden”. Nie mi sądzić, czy słusznie. Osobiście cenię sobie jednak i tą płytę. Ważniejszym zagadnieniem pozostaje fakt, że spora część fanów zespołu nie starała się samemu zmierzyć z materią. Zawsze prościej jest uwierzyć komuś na słowo, chociaż najczęściej okazuje się to błędem. Dlatego pomimo, że najnowsza płyta zespołu „Fuck Everybody And Run” obiecuje odrobinę więcej niż, moim zdaniem, jest w stanie dać, każdy powinien zapoznać się z nią osobiście. Bo Marillion nie ogląda się na mody i trendy dominujące na rynku. Jak zawsze robi to, co kocha i w taki sposób, który im najbardziej odpowiada. Efektem jest muzyka niezwykle piękna i poruszająca a jednak niełatwa w odbiorze i kompletnie nieefektowna. Dosyć już taniego efekciarstwa w art-rocku. W tym królowały lata 90-te.
U podstaw albumu leży niepokój i złość. Tak twierdzą muzycy i takie uczucia towarzyszyły Steve’owi Hogarthowi podczas pisania tekstów. Polityczne, ekologiczne i społeczne zmiany, bezwzględna weltpolitik sprowadzająca jednostki do roli trybika, świat magnatów finansowych i rozbieżności społecznych. Przeczucie nadciągającej zmiany. Wielkie Problemy i Ważne Zagadnienia. O tym Marillion chciał tworzyć muzykę, przed tym ostrzega wszystkich, którzy poświęcą 68 minut na obcowanie z albumem. Ja jednak w poszczególnych, rozbudowanych i wolno sączących się utworach dostrzegam przede wszystkim nostalgię. Być może za Anglią, którą muzycy pamiętają z przeszłości, a która teraz już właściwie nie istnieje. Może wzdychają do beztroskiej młodości i prostszych czasów. Gdy miałem okazję zapytać o to Hogartha, to z jednej strony zaprzeczył, jakoby u podstaw albumu leżało poczucie tęsknoty za minionym, a z drugiej przyznał, że nie odnajduje się w obecnym świecie i wraz z wiekiem coraz częściej wraca myślami do przeszłości. Czy więc mamy do czynienia z moralizatorskim odpryskiem przechodzonego kryzysu wieku średniego? Nie. Zespół bowiem nie stara się przekonać do własnej wizji świata. Marillion co najwyżej ostrzega.

Robi to w przepięknej suicie „El Dorado” i w rozbudowanym, oskarżycielskim „The New Kings”. Odnosi się do alienacji i samotności w „The Leavers”, które to, jak Hogarth stwierdził, może być wiązane z Brexitem, chociaż nie taki był jego zamiar. Przestrzega przed relatywizacją dobra i zła, przewagą jaką tytułowy strach zdobywa nad miłością (wg słów Hogartha: „Na świecie są tylko dwa motywy działania wpływające na ludzkie zachowanie: miłość i strach, a wszystko co dobre bierze się z miłości”). Swoje artystyczne cele Marillion stara się jednak osiągać nienachalnie, swoje racje ubiera w senne akordy i prezentuje w sposób, który raczej skłania do zadumy niż czynnego oporu.
Są na tej płycie fragmenty przepiękne, takie jak „F E A R”, „Living In F E A R” czy całe „The Leavers”. Są momenty, w których muzycy zagubili się w improwizowanych, rozbudowanych formach (klika części „El Dorado”). Są również utwory niezbyt udane („White Paper”). Nie mogę jednak zespołowi odmówić konsekwencji i odwagi. Niewiele jest już bowiem osób, które poświęcą 68 minut swojego życia na spokojne zanurzenie się w tak wymagającej i nieprzebojowej muzyce. Ci, którzy to jednak zrobią nie powinni się zawieść, „F E A R” być może nie dorównuje „Brave”. „Afraid Of Sunlight” czy „Marbles”, ale nadal stanowi niezwykle intrygujący zapis twórczości inteligentnych i szczerych muzyków. Nie jest to płyta łatwa, ale i nie miała taką być.

Marillion nie uwarunkowany biznesową stroną muzycznej sceny może robić co chce. I robi to z niesłabnącą elokwencją i urokiem. Albumu „F E A R” nie da się sprowadzić do kilku chwytliwych singli na bazie których wytwórnia zbije kapitał za preordery płyty. I stanowi to jej największą zaletę, wyróżniającą Marillion na tle pseudo-progresywnej konkurencji. Chociaż po pierwszych trzech przesłuchaniach stwierdziłem, że najnowszy album zawodzi, po kolejnych kilkunastu godzinach z nim spędzonych muszę powiedzieć z pełną odpowiedzialnością – płyta „F E A R” jest piękna.

 Kuba Kozłowski, Oceny:5

U nas obowiązuje skala szkolna:

1- poniżej wszelkiej krytyki
2- cudem się prześlizgnął
3- przeciętnie, ale w normie
4- synu, jesteśmy dumni
5- gratuluje prymusie!
6- blisko absolutu

Recenzja ta w zmienionej formie znalazła się pierwotnie w serwisie DNA Muzyki. Co szkodzi i tam zajrzeć, prawda:)? 

(Łącznie odwiedzin: 140, odwiedzin dzisiaj: 1)