Napisać, że Manilla Road to zespół kultowy to jakby nic nie napisać. Bynajmniej nie dlatego, że jego status jest niepodważalny a formacja należy do pierwszej ligi renomowanych i powszechnie znanych grup, bo tak niestety nie jest. Sformułowanie zespół kultowy w żadnym stopniu nie jest w stanie przybliżyć większości słuchaczom dokonań Marka Sheltona, bo po prostu nigdy o nich nie słyszeli.
Manilla Road należy do licznego grona twórców, którzy nigdy nie przebili się na pierwsze strony gazet. A jednak wśród znawców melodyjnego, klasycznego metalu (czy jak kto woli proto-metalu) grupa nadal cieszy się opinią pionierów i wizjonerów. Bez przesady przyrównać ją można do dokonań Motörhead i to pod kilkoma względami. Po pierwsze, Manilla Road od początku pozostawali wierni kształtowanej przez siebie stylistyce, nie szukając na siłę nowych form wyrazu. Kupując ich płytę wiadomo czego można się spodziewać, co osobiście traktuje jako zaletę. Po drugie, historia grupy to w zasadzie historia jej lidera Marka „The Shark” Sheltona, który współtworzył przytłaczającą większość kompozycji zespołu. Tak jak w przypadku Lemmy’ego, w twórczości Manilla Road dominuje jedna, skonkretyzowana wizja, wcielana w życie z godną szacunku konsekwencją i wyczuciem. To, co odróżnia ich od Motörhead, to skala komercyjnego sukcesu.
Manilla Road nigdy nie zdołali wyjść poza swoją ograniczoną niszę epic-metalu. Inna sprawa, że w jej obrębie, obok Manowar, pozostają prawdziwymi mistrzami. W trakcie długiej kariery i na przestrzeni dziewiętnastu albumów studyjnych formacja nie nagrała ani jednej płyty wyraźnie słabszej. Na swoim koncie ma za to przynajmniej dwa legendarne longplaye, „Crystal Logic” z roku 1983 i o dwa lata młodsze „Open The Gates”. Każdy chyba zgodzi się ze stwierdzeniem, że najlepsze artystycznie lata Marka Sheltona przypadają na pierwszą połowę lat 80-tych. Nie oznacza to jednak wcale, że nie warto zainteresować się najnowszym, wydanym w roku 2017, albumem formacji, zatytułowanym „To Kill A King”. Jeżeli zapomnimy na chwilę o dość kiczowatej okładce i wgłębimy się w zawartość muzyczną to otrzymamy dojrzałą kompozycyjnie i przepełnioną melodią dawkę muzyki, której obecnie bliżej do doom- niż epic-metalu.

Dzieje się tak głównie za sprawą powolnych, dość masywnych riffów, stanowiących tło dla opowiadanej historii. Ta, czerpiąc z sheakspearowskich wzorców, ukazuje historię intryg pałacowych i nieszczęść trawiących od wewnątrz królewską dynastię. Tematyka jest więc jak najbardziej konwencjonalnie epicka, co każe przypuszczać, że doomowe spowolnienie tempa poszczególnych utworów wynika raczej z ograniczeń technicznych z którymi od lat mierzy się wokalista. Skala głosu Sheltona wraz z upływem lat uległa znaczącemu ograniczeniu, co jednak nie powinno stanowić zaskoczenia dla nikogo, kto zapoznał się z kilkoma poprzednimi dokonaniami formacji. Najważniejsze jednak, że Mark „The Shark”” jest ich w pełni świadomy, nie próbując wykraczać poza własną strefę komfortu. Nie powrócą już wysokie nuty znane chociażby z doskonałego „Crystal Logic”, ale na „To Kill A King” aranżacje dobrane zostały w taki sposób, aby idealnie dopełniać niski, często zbolały głos lidera.
Najwyraźniej słychać to w „Never Again”, utworze balladowym, wyciągniętym niemal prosto z lat 80-tych, który dzięki swojej archaiczności w przedziwny sposób buduje nastrój towarzyszący słuchaczowi do końca albumu. Dzięki przemyślanemu, walcowatemu riffowi, wartym uwagi jest również utwór tytułowy, rozciągająca się na ponad dziesięć minut opowieść o morderstwie, zemście i nieszczęściu. Zresztą wzbudzająca szacunek długość poszczególnych utworów jest elementem, który kształtuje odbiór całego longplaya, sprawiając, że niejednokrotnie, poprzez rozbudowane gitarowe interwały, płyta zbliża się do progresywu, pojmowanego jednak w sposób specyficzny i nieortodoksyjny. Nie brakuje również bardziej bezpośrednich i agresywnych, krótkich uderzeń obuchem, jak w przypadku drugiego na liście utworu „Conqueror”.

Bardzo trudno wyróżnić konkretne kompozycje kosztem pozostałych, ponieważ nie jest to płyta singlowa. Manilla Road nigdy nie dbali o cechujące się krótką żywotnością przeboje (co wydaje się rozsądną taktyką, biorąc pod uwagę, że na radiowe szlagiery i tak nie mieli najmniejszych szans) a płyty zespołu mają przede wszystkim opowiadać historię, dzięki której słuchacz może oderwać się na chwilę od nie-tak-bajkowej rzeczywistości. W tej roli, pomimo upływu dwudziestu siedmiu lat od debiutu, Manilla Road nadal nie ma sobie równych.

Kuba Kozłowski, Ocena: 4-

U nas obowiązuje skala szkolna:

1- poniżej wszelkiej krytyki
2- cudem się prześlizgnął
3- przeciętnie, ale w normie
4- synu, jesteśmy dumni
5- gratuluje prymusie!
6- blisko absolutu

Recenzja ta w zmienionej formie znalazła się pierwotnie w serwisie DNA Muzyki. Co szkodzi i tam zajrzeć, prawda:)?

(Łącznie odwiedzin: 210, odwiedzin dzisiaj: 1)