Po 14 latach od wydania „Mind Cannibals” Piotr Luczyk powraca z nową płytą Kat. Trochę przyszło poczekać i to co dostaliśmy jest jak dla mnie przynajmniej satysfakcjonujące, jeżeli nie bardzo dobre – to już moja czysto subiektywna ocena. Zdaję sobie doskonale sprawę z tego jak „Without Looking Back” odebrało środowisko metalowe i krytyka, że opinie są mocno niepochlebne, a płytkę miesza się, mówiąc dosadnie, z błotem. Nie bardzo wiem dlaczego, serio. Odkładając na bok wszystkie te animozje między muzykami jakie mają miejsce w ciągu ostatnich kilku/kilkunastu lat, a skupiając się na samej tworzonej przez nich sztuce, to najnowszemu krążkowi Kat nie można zbyt wiele zarzucić, byłoby to szukanie dziury w całym.

 Pada zarzut, że to już nie ten Kat, a kompletnie obcy twór. Cóż, dobrze wszyscy wiemy, że muzyka ewoluuje, często nie tkwi bezczynnie w jednym punkcie, chyba że taki zabieg jest świadomy i celowy. Kat pod dowództwem Piotra faktycznie nie patrzy za siebie, a odchodząc od uprzedniego Thrashu, zmierza w kierunku klasycznego Heavy Metalu lat 80. i początku 90., zmieszanego z elementami rockowej klasyki. Miejscami nawet Bluesa, ale to tylko delikatne wstawki. Można by powiedzieć, że jest to poniekąd powrót do korzeni Kat, muzyki, od której ten zespół zaczynał. To już kompletnie nie to, co proponowali na poprzedniej płycie czy na jakiejkolwiek innej. Słychać tu nawiązania do Scorpions, Accept, Judas Priest, Deep Purple, może nawet Iron Maiden. Płyta fajnie chodzi w obrębie tej stylistyki, balansując na krawędzi między Metalem a Rockiem, jak niegdyś płyty „Heavy Metal World” TSA czy „Smak Ciszy” Turbo. Mamy tu elementy balladowe (taki „Wild” lub „The Promised Land”, na przykład), hammondy nawiązujące do Purpli, a z drugiej strony mocne, energiczne numery jak „Black Night in My Chair”, „Flying Fire” czy „Walls of Whispers” (to mój faworyt z tej płyty), które są już mocno osadzone w Heavy Metalu. Najjaśniejszy punkt to oczywiście partie gitar i solówki. Kunsztu Piotrowi odmówić w tej materii nie można, byłoby to co najmniej nie na miejscu. Wszystko zespala naprawdę dobre brzmienie i produkcja na przyzwoitym poziomie.

Z rzeczy, które do końca do mnie tu nie przemówiły, to trochę za długie kompozycje. Miejscami spotyka się pewne instrumentalne dłużyzny, które lepiej sprawdziłyby się na żywo niż na albumie. Odrobinę krótsze lepiej by działały, płyta miałaby lepszy flow. Z godziny zrobić 45 minut i album nie straciłby na dynamice, stałby się bardziej skondensowany. I druga rzecz, ale to już drobiazg –  powtórzenia słowa „Fire” w aż trzech tytułach utworów. Trochę to zaburza tracklistę. Pomyślałem sobie w żarcie, że na koniec brakuje tylko coveru „Fight Fire with Fire” Metalliki. Także poza tym nie mam innych uwag. Jak dla mnie płyta bardzo na plus, udany, nośny album, do którego chętnie będę wracał. Pasuje mi ta jego inność i nie przeszkadza mi, że tu nadal widnieje logo Kat. To po prostu nowy Kat, nowa wizja, nowe pomysły. Tyle. Biorąc tę płytę w dłonie, wiedziałem, czego się spodziewać i nie patrzyłem na nią przez pryzmat dawnych dokonań, a raczej jak na nowy twór i rozdział w historii zespołu.

Na koniec chciałbym jeszcze poruszyć temat okładki. Spotkałem się z zarzutami o niekonsekwencję w stosunku do tytułu. Cóż, w końcu postać Kata z pierwszego planu odwraca się na pięcie od spowitych pożogą trumien z „Oddechu Wymarłych Światów”, klatki z „Ballad” i nagrobka z „Róż Miłości…” i wraz ze swym toporem i ściętymi łbami rusza w siną dal. Zatem ten obraz jak najbardziej idzie w parze z tytułem „Without Looking Back” i śmiało zaliczam go do udanych.

Tyle ode mnie. Mi się album bardzo spodobał, bardziej, niż się tego na początku spodziewałem. No, ale i podszedłem do niego nieco inaczej. Skłamałbym, gdybym chciał silić się tu na mocno krytyczne wnioski, z jakimi się w wielu innych recenzjach zetknąłem. Ja ten album jak najbardziej polecam, do mnie przemówił!

Przemysław Bukowski

(Łącznie odwiedzin: 1 344, odwiedzin dzisiaj: 1)