W przypadku Necromandus mamy do czynienia z bardzo ciekawym połączeniem starego z nowym – klasycznego hard rocka lat 70. buzującego wręcz wpływami Black Sabbath z twórczością ocierającą się w formie o współczesny stoner rock. Tak się bowiem składa, że Necromandus dzięki zaangażowaniu Franka Halla, perkusisty współtworzącego formację w latach 70. ponownie wkroczył na scenę, nagrywając zresztą w roku 2017 bardzo przyzwoity album. Dzisiaj jednak o klasycznym wcieleniu zespołu, na którego artystyczny sukces (niestety nie komercyjny) duży wpływ miał legendarny Tony Iommi.
Tak się bowiem składa, że Tonny Iommi poza tworzeniem jednych z najgenialniejszych riffów w historii ciężkiej muzyki, raczenia się hurtową ilością amfetaminy i korzystania z usług groupies miał również zacięcie managerskie. Trzeba też przyznać, że trafił prosto w cel, wykazując się intuicją niczym wytrawny łowca talentów. To, że ostatecznie Necromandus nie zrobił kariery ma znaczenie drugorzędne. Można przyrównać to do losu piłkarzy – pomimo olbrzymich możliwości technicznych i prawdziwego wyczucia gry, władze „klubu” po prostu nie wystawiały Necromandus do pierwszego składu, szybko przenieśli do rezerw a następnie zerwali kontrakt. Nie wiem z czego to wynikało, bo album „Orexis of Death” jest płytą fantastyczną. A jednak, muzykom nie dane było zaznać blichtru i sławy. Co tam zresztą mówić o sławie, skoro pierwotny skład Necromandus, w swoich najbardziej muzycznie płodnych latach, nie doczekał nawet premiery albumu. Pomimo tego, że „Orexis of Death” zarejestrowana została w 1973 na rynek trafiła dopiero… i tu proszę się czegoś chwycić… w roku 1999.
Mogę tylko powiedzieć, że jest to jakiś niesmaczny żart. Spróbuję jednak odtworzyć wydarzenia, chociaż jest to wyłącznie moja autorska rekonstrukcja wsparta kilkoma faktami z historii zespołu: Grupa powstała w roku 1968 po rozpadzie dwóch innych formacji (Jug i Heaven). Wówczas muzycy obu składów założyli nowy wspólny projekt pod nazwą Hot Spring Water, która jednak dość szybko zmieniona została na Necromandus (taką nazwę zasugerowali słuchacze jednej z radiostacji zapytanio o to przez muzyków). Ich związki z Black Sabbath datować należy na ten właśnie okres, kiedy to Sabbaci nazywali się jeszcze Earth. Wspólne koncerty pozwoliły nawiązać osobiste przyjaźnie. Muzycy Necromandus najlepiej dogadywali się z Iommim, co wiązało się również z jego fascynacją materiałem ogrywanym przez mniej znanych kolegów. Tony Iommi tak bardzo uwierzył w zdolności Necromandus, że postanowił zostać ich managerem i wspomóc ich muzycznie na przygotowanym albumie. Co jednak spowodowało zakopanie płyty gdzieś w archiwach Vertigo? Ponoć odejście gitarzysty Barry’ego Dunnarego. Mało to jednak prawdopodobne. A w każdym razie nie wpłynęłoby to na losy płyty, gdyby wytwórnia wierzyła w ich muzykę. Spróbujmy więc dalej pobawić się w detektywa Poirot.
Tony Iommi, zachwycony muzyką Necromandus daje się do oficjeli Vertigo aby sprzedać im swój pomysł na promocję nowej nieznanej formacji. Wytwórnia, nie za bardzo chętna do zniechęcania do siebie gitarzysty jednej z najlepszych formacji na rynku, zgadza się podpisać kontrakt. Całkiem możliwe, że przekonywująca też prostolinijnego Tonny’ego, słowami: „oczywiście, zespół jest genialny. Wydamy go, to będzie wielki hit! Dzięki Tonny!” albo: „Tony, ty to masz nosa! Może zatrudnimy cię na stałym stanowisku jako łowcę talentów, he, he, he”. Wszyscy wznoszą kieliszki z szampanem, a po wyjściu Tonego oficjele zaczynają drapać się po głowach. Co prawda udało się odwlec problem a Tony jest zadowolony. Trzeba jednak grać na czas. Wraz z upływem miesięcy Iommi traci zainteresowanie sprawą a płyta Necromandus ląduje na półce wytwórni, gdzie obrasta kurzem.

Mogło tak być. Chociaż trzeba też uczciwie przyznać, że zainteresowanie Iommiego twórczością kolegów wykraczało jednak poza zwykły chwilowy kaprys. Wystarczy powiedzieć, że wyprodukował ich debiutancki album „Orexis of Death” oraz dodał partie gitary do tytułowego utworu. Był więc zaangażowany.  Gitarzysta Black Sabbath wraz z muzykami wykonali zresztą kawał dobrej roboty. Nie bez powodu określa się ich jako „utraconych pionierów Heavy Metalu” czy jedną z pierwszych grup doom metalowych. Obie „plakietki” pasują do nich perfekcyjnie, ale co z tego, skoro nikt nie mógł się o tym przekonać i docenić w czasach, gdy nowe kierunki muzyki dopiero się kształtowały. Przez idiotyczną decyzję wytwórni Vertigo twórczość Necromandus przyjmujemy obecnie jako ciekawostkę, zamiast stawiać ich twórczość w jednym szeregu obok Pentagram, Saint Vitus czy Black Sabbath. Tak się układają losy muzyków. Jedni upajają się sukcesem podczas gdy inni nigdy nie wychodzą poza obskurne puby. Najbardziej trudno jednak pogodzić się z faktem, że kwestia sukcesu czy jego braku nie zależy bynajmniej od talentu czy umiejętności technicznych. Zależy wyłącznie od szczęścia. Wyłącznie. I to jest przerażające.

 

Jakub Kozłowski: Entuzjasta muzyki hard rockowej, progresywnej, metalowej oraz klasycznego southern rocka. W zasadzie entuzjasta rocka i heavy metalu wszelkich odmian. Były dziennikarz Lizard Magazyn, twórca i redaktor naczelny strony Muzyka z Bocznej Ulicy, dziennikarz Radia Poznań, tłumacz takich pozycji jak „W bocznej ulicy. Historia muzyki niegranej”, „Prawdziwy Frank Zappa”, „Ryk Bestii” czy „Dla dobra metalu”. W jego tłumaczeniu ukaże się również autobiografia Davida Vincenta i oficjalna biografia Paradise Lost. Nałogowy nabywca płyt wszelakich.

(Łącznie odwiedzin: 150, odwiedzin dzisiaj: 1)