Iron Maiden, The Book Of Souls, Parlophone 2015
 
Istnieją zespoły które bezsprzecznie zaliczyć należy do kategorii  „muzycznej arystokracji”. Nie jest trudno je wskazać- Pink Floyd, AC/DC, Metallica, Black Sabbath, The Rolling Stones, U2, Iron Maiden- ograniczając się wyłącznie do tych, które wciąż koncertują bądź opublikowały niedawno płyty. Arystokracja ma jednak zawsze jedną cechę wspólną- zachowawczość. I chociaż każdy z wymienionych zespołów potrafił zapełnić wielotysięczne hale kilka nocy z rzędu, żaden nie zrewolucjonizuje już muzyki. Trzeba jednak przyznać, że wcale już do tego nie pretendują. Ich wyraźnie określona pozycja w muzycznej hierarchii nie wzięła się bowiem znikąd. Swego czasu każda z wymienionych grup odpowiadała za stylistyczną odnowę. Z jej okowów już nigdy nie udało się jednak muzykom wyrwać, a czas płynął, mody się zmieniały. To, co zapewniło im wyjątkową pozycję, stało się z czasem koniecznym (bo wymaganym przez fanów) wyznacznikiem dalszej kariery. U końca „ery gigantów” należy jednak wrócić również do, często pomijanej w przypadku show bussinesu, kategorii uczciwości. Można pozostawać wiernym konkretnej, wąskiej stylistyce, własnym korzeniom i artystycznym preferencjom. Można nie zwracać uwagi na przychodzące i odchodzące trendy czy muzyczne mody. Trzeba jednak robić to w sposób wiarygodny i szczery. Pink Floyd (a raczej David Gilmour) zatracił wiarygodność wraz z publikacją „The Endless River” wydanej naprędce w ramach przerwy od prac nad solowym albumem. Zatraciła ją również Metallica, która, chociaż nie skończyła się na „Kill’Em All” (jak to humorystycznie mawiają oddani fani zespołu) to wraz z kolejnymi multiplatynowymi albumami (ze szczególnym wskazaniem na okropny „St. Anger” i przewidywalny „Death Magnetic”) wypaczyła ideę thrash metalu. O zdegenerowanym muzycznie i osobowościowo U2 nie ma nawet co rozpoczynać dyskusji…  Godnie kończą za to królowanie AC/DC i Black Sabbath. Jak na tym tle prezentuje się najnowsze dokonanie Iron Maiden? Nad wyraz uczciwie.
 
 
Płyta trwająca ponad 92 minuty to wyzwanie samo w sobie. Album trwający 92 minuty nagrany w stylistyce heavy metalowej to prosta droga do nieszczęścia. Gdy jednak album trwa ponad 92 minuty, jest przedstawicielem klasycznego heavy metalu oraz zagłębia się w rejony progresywne – to jakby grać w rosyjską ruletkę za pomocą pistoletu automatycznego. Nie można z takiej zabawy wyjść bez szwanku… A jednak Iron Maiden dali radę przygotować album daleko wykraczający poza przeciętność. Ma to na pewno związek z faktem, że tak szeroko omawiana w światowej prasie „progresywność” nagranych utworów ogranicza się wyłącznie do ich rozwlekłej konstrukcji. Niezależnie od tego, czy utwory zamieszczone na „The Book of Souls” trwają jedenaście czy pięć minut szkielet każdego z nich budowany jest na chwytliwym heavy metalowym riffie (np. „If Eternity Should Fail” czy „The Great Unknown”). Nie od razu jednak fakt ten da się docenić. W trakcie pierwszego odsłuchu zbyt często przyrównywałem nowe dzieło Brytyjczyków do albumów z „drugiej ery Dickinsona” (a więc wcale nie do tych najbardziej klasycznych). Konfrontacja z „Brave New World” czy „Dance of Death” wychodziła jednoznacznie negatywnie. Przy porównaniu do kolejnych płyt w dyskografii zespołu odczucie to uległo częściowemu złagodzeniu. Nadal jednak brakowało mi zabawy z konwencją, jaką Iron Maiden uskuteczniali na “A Matter of Life And Death” oraz przebojowości utworów z „The Final Frontier”. Nie da się ukryć, że początkowo „The Book of Souls” sprawia wrażenie albumu monotonnego i rozlazłego. Dzieła nie oferującego słuchaczowi żadnego przełamania sztampy, a ta zaczyna doskwierać już w okolicach „Death Or Glory”. 
 
 

Jednak to, co brałem za największą przypadłość i wadę najnowszego albumu szybko zamieniło się w jego największą zaletę. Po prostu potrzeba czasu, aby „The Book of Souls” odpowiednio docenić. Nie jest to płyta, której zalety nachalnie wbijają się w podświadomość słuchacza, każąc mu wyskoczyć z butów z okrzykiem: „Oto mamy album genialny!”. I nawet po dokładnym zaznajomieniem się z muzyczną zawartością płyty nie zaryzykowałbym stwierdzenia, że jest to dzieło przełomowe/wybitne/doskonałe/. „The Book of Souls” jest płytą dojrzałą i uczciwą- tylko tyle, bądź „aż tyle”- zależnie od punktu widzenia. Do szesnastej płyty muzyków można wracać wielokrotnie, za każdym razem odkrywać dla siebie coś nowego. Ponadto, nie żeruje ona na sentymencie ani nie odcina kuponów od dotychczasowej popularności zespołu.


 „The Book of Souls” nie ogranicza się do szafowania zalążkami pomysłów, które poprzez rozbuchaną aranżację czy rozwlekłą konstrukcję ukrywać miałyby pustkę koncepcyjną za nimi stojącą. Forma jaką album przyjął została wybrana świadomie i świadomie muzycy dążyli do jak najlepszego wypełnienia przestrzeni przemyślanymi pomysłami. Dawno nie słyszałem tak elektryzującego riffu jak w utworze tytułowym, którego powolny, orientalizujący ton potrafi zachwycić. Początkowy motyw utworu „Tears of a Clown” jest jednym z najciekawszych w historii zespołu przy czym potencjał piosenki został zupełnie zaprzepaszczony kiepską linią melodyczną. Chóralne zaśpiewy z „The Red And The Black” nawet po upływie wielu godzin pozostają w głowie. Zaskakuje ponadto typowo hardrockowy motyw „When The River Runs Deep” i nawet „Speed of Life”- nienajlepiej zaśpiewany (choć to bardziej kwestia topornej linii melodycznej) przez Dickinsona z czasem nabiera blasku dzięki fenomenalnej pracy gitar. 

 
„The Book of Souls” nie jest płytą łatwą w odbiorze a tym samym nietrudno spisać ją na straty. Nie schlebia ona gustom gawiedzi a muzycy idą swoją własną, wyboistą, drogą. Na szczęście Iron Maiden nigdy nie dążył do nagrania kolejnego „The Number of The Beast” albo „Piece of Mind” dzięki czemu zespołowi udało się utrzymać świeżość przygotowywanego materiału. Do „The Book of Souls” trzeba wracać wielokrotnie aby w pełni docenić jej walory. Co najważniejsze, nie decyduje o tym poczucie obowiązku czy wewnętrzny przymus aby dać ulubionemu zespołowi „jeszcze jedną szansę”. O kolejnych odtworzeniach albumu decyduje wiążąca się z tym czysta i szczera przyjemność. I to właśnie czyni tą  płytę nadspodziewanie dobrą.
 

Kuba Kozłowski, Ocena: 4+

U nas obowiązuje skala szkolna:

1- poniżej wszelkiej krytyki
2- cudem się prześlizgnął
3- przeciętnie, ale w normie
4- synu, jesteśmy dumni
5- gratuluje prymusie!
6- blisko absolutu

 
 
 
 
 
 
 

(Łącznie odwiedzin: 284, odwiedzin dzisiaj: 1)