Anathema jest zespołem o dwóch różnych, stojących niemal w opozycji do siebie, muzycznych obliczach. Prawie jak krzywe odbicie w „domu luster” –  są to twarze tak różne, że fani poszczególnych wcieleń zespołu w zasadzie nie mają ze sobą nic wspólnego.
 Pierwszy kierunek rozwojowy, młodzieńczy i przepełniony mrokiem i złością zapoczątkowany został wraz z albumem „Serenades” i poprzedzającym go EP „Crestfallen”. Był to czas doom death metalu, który muzycy rozwijali aż do „The Silent Enigma” z roku 1995. Wówczas w mrocznej, emocjonalnej ale wciąż agresywnej twórczości zaczęły pojawiać się pierwsze elementy wyciszenia, ambientu, operowania szeroką gamą barw i emocji. Na „The Silent Enigma” pojawiły się utwory przestrzenne, budujące poczucie odosobnienia, samotności i nostalgii. Kolejny etap wyznacza jednak dojrzały album rockowy „Alternative 4” którego uzupełnieniem i udoskonaleniem okazała się najgenialniejsza w dorobku „Judgement”. Później… bywało różnie.
Niewiele osób w pełni akceptuje „oba światy” Anathemy. Znam osoby, które zapadają w głęboki sen po kilku taktach jakiegokolwiek utworu z czasów od „A Fine Day to Exit” do obecnych, oraz takich, którzy zatykają uszy słysząc nawet najłagodniejsze fragmenty z „The Silent Enigma”. Dla jednych zmiany w repertuarze Anathemy świadczą o braku spójności, dla innych są naturalnym rozwojem muzyków, którzy zwracając się w stronę art. rocka dali jasny wyraz temu, że w inny sposób odczuwają sztukę w wieku czterdzieści plus lat niż odczuwali to mając lat dwadzieścia. Faktem pozostaje jednak, że płyty Brytyjczyków w pewnym momencie przestały utrzymywać równy, wysoki poziom. Na przestrzeni ostatniej dekady Anathema była w stanie nagrać płyty, moim zdaniem, genialne, jak „We’re Here Because We’re Here” i „Weather Systems” oraz przeraźliwie nudne, które najlepiej reprezentuje „Distant Satellites”. Jak więc na ich tle broni się album „The Optimist”?
Tytuł płyty jest znamienny i bynajmniej nie odnosi się do pogodnego charakteru kompozycji. Płyta kontynuuje wątki albumu „A Fine Day To Exit” i robi to w sposób co najmniej pomysłowy. Poczynając od wskazówek dla słuchacza ukrytych w otwierającym album „32.63N 117.14W” którego tytuł stanowią dokładne koordynaty lokalizacji plaży, na której znajdował się samochód, przedstawiony na okładce płyty „A Fine Day To Exit”. Jest to też ostatnie miejsce, w którym znajdował się zaginiony bohater tamtej płyty, nazwany właśnie „Optimistą”. Anathema (która z nieznanych powodów na najnowszym albumie przekształciła swoją nazwę na Ana_thema) postanowiła zasugerować słuchaczowi rozwiązania jego zagadki, bez dawania jednak jednoznacznych odpowiedzi.
Nie tylko koncepcyjnie płyta zwraca się ku przeszłości. Również nastrój albumu – rozmarzony, odrobinę niepokojący i przepełniony smutkiem – przywodzi na myśl wspomnianą płytę. Mamy tu więc utwory electro rockowe („Living it Behind”), niemal hipnotyzujące ale oszczędne aranżacyjnie, jak „San Francisco” czy „Ghosts” oraz kompozycje budowane przede wszystkim pięknym głosem Lee Douglas, klawiszami i delikatną gitarą (przepiękne „Springfield”). Podstawowym grzechem „The Optimist” jest jednak długość albumu. Spokojnie można by skrócić go o kwadrans, dzięki czemu płyta jako całość stałaby się lepiej przyswajalna. Brakuje też wyraźniejszej obecności Daniela Cavanagh, który wokalnie oddał już jakiś czas temu pierwszeństwo Lee Douglas, chociaż oboje najlepiej sprawdzali się w duecie.
Niestety, najnowsze dzieło zespołu przytłacza. Pomimo lekkości poszczególnych kompozycji całość wprowadza w niemal depresyjny nastrój z którego trudno się otrząsnąć. Album jest smutny, wyciszający ale również, w pewnym stopniu, męczący. Aby nie popaść w przypadłość Wertera, należy dobrze dobierać czas na jej wysłuchanie.
Kuba Kozłowski, Ocena: 4-
U nas obowiązuje skala szkolna:
1- poniżej wszelkiej krytyki
2- cudem się prześlizgnął
3- przeciętnie, ale w normie
4- synu, jesteśmy dumni
5- gratuluje prymusie!
6- blisko absolutu

(Łącznie odwiedzin: 558, odwiedzin dzisiaj: 1)