Ronnie James Dio jest jedną z tych postaci świata rocka, które najpełniej wbiły się w świadomość zwolenników hard rock/heavy metalu. Jest to zrozumiałe- Ronald J. Padavona stał za mikrofonem kilku z najlepszych płyt, jakie kiedykolwiek nagrano.

Wystarczy wspomnieć debiut Rainbow, późniejsze „Rising”, album Black Sabbath „Heaven and Hell” oraz „Holy Diver” projektu DIO. Na każdym z tych zespołów odcisnął własne, od razu rozpoznawalne piętno. Ronnie był również niezwykłym profesjonalistą podchodzącym z niespotykaną dla muzyków cierpliwością i grzecznością do każdego ze swoich fanów. Ten niezwykły szacunek i, można powiedzieć, uniżenie w stosunku do zwolenników stanowił jeden z wyróżniających elementów jego charakteru. 

Drugą częścią składową osobowości Dio była jednak, rzadko publicznie eksponowana czy komentowana, niezwykła szorstkość i konfliktowość w stosunku do najbliższych współpracowników. Odwołując się do publicznych wypowiedzi muzyka łatwo jest uwierzyć, że wielokrotnie w swojej muzycznej historii to Ronnie James padał ofiarą wybujałych ego zespołowych leaderów. Kto bowiem zakończył złotą erę Rainbow?- Ritchie Blackmore dążąc do uzyskania bardziej popowego brzmienia. Kto zniszczył pięknie odbudowane przez Dio Black Sabbath? Tonny Iommi i Geezer Butler- i to dwukrotnie, raz oskarżając Dio (niezupełnie bez podstaw) o majstrowanie przy produkcji „Live Evil” i ponownie, gdy po nagraniu „Dehumanizer” muzycy ci zażyczyli sobie uczestniczyć w pożegnalnej trasie Ozzego Osbournea.

Sprzeciw nie jest tu mile widziany

Problemy z układaniem relacji z współpracownikami były jednak wyraźne również we własnym zespole muzyka. Dzięki kontraktowi solowemu, uzyskanemu jeszcze za czasów współpracy z Sabbathami projekt DIO mógł od razu rozpocząć prace nad materiałem. Doświadczenia wyniesione z wcześniejszych zespołów w połączeniu z doskonałym zmysłem businessowym Ronniego ułatwiły przyjęcie wiarygodnej a równocześnie przystępnej stylistyki. Po nagraniu trzech pierwszych płyt okazało się jednak, że konflikty eskalowane były przez samego Ronniego. Jedyna różnica sprowadzała się do faktu, że tym razem to nie on zmuszony był do opuszczenia zespołu. Nie ważne w tym momencie ile racji można przyznać Dio w jego walkach z Blackmorem (Rainbow i bez Dio nagrał kilka fantastycznych albumów) czy Iommim (po opublikowaniu „Mob Rules” zespół nie był już w stanie nawiązać do lat swojej świetności). Faktem jest za to, że Dio nigdy nie znosił najmniejszego sprzeciwu („był odrobinę despotyczny” jak ujął to pięknie w swojej autobiografii Tony Iommi), szafując, w chwilach szczerości, jednoznacznie negatywnymi opiniami o innych muzykach. 

Poza dość sztampowymi wypowiedziami, nacechowanymi typowo amerykańską poprawnością polityczną zdarzały się chwile, w których skłonny był otworzyć się przed dziennikarzami. Dzięki takim właśnie momentom mogliśmy się dowiedzieć, że Iommi to mało rozgarnięty typ, a Black Sabbath zginęło srogą śmiercią trzy albumy przed nagraniem „Heaven and Hell”. Drugą stronę płyty „Rising” kwitował słowami „gówniany wynik samopobłażania muzyków”. Z kolei tendencje Blackmore’a do pisania popowych utworów o miłości ironicznie tłumaczył jego niepowodzeniami w życiu prywatnym („chciał pisać o miłosnych romansach. Powodzenia stary, zaangażuj się w jeszcze jakiś romansik. Żadne z twoich małżeństw nie wypaliło”). Zdarzały mu się w późniejszym okresie jeszcze mocniejsze wypowiedzi, szczególnie o Vivianie Campbellu po jego odejściu z DIO („on jest pierdolonym dupkiem i może zdechnąć. To ja dałem mu szansę aby stał się kimś w muzyce”). 

Dio stawiał się w pozycji prawdziwego pater familias (ojca rodziny) który karze, strofuje bądź łaskawie udziela swojej łaski. Na jego kontaktach z dużo młodszym Campbellem odbiło się to najbardziej, prowadząc do sytuacji, w których dwudziestokilkuletni wirtuoz gitary czuł się niczym rozbrykane dziecko, przywoływane przez ojca do porządku. Na dodatek ten sam „ojciec” nie widział potrzeby odpowiedniego wynagradzania wypływu, jaki Vivian wywarł na kształt płyty „Holy Diver”.

I gdyby nie ten medialnie nagłośniony konflikt, być może nikt nie zwróciłby uwagi na drugie oblicze Dio. W swoim własnym zespole traktował współautorów kompozycji niemal jak muzyków sesyjnych. Wynagrodzenia ograniczał do koniecznego minimum, nigdy nie uznając ich wpływu na całokształt twórczości zespołu- co w dziwny sposób koreluje z działaniami Ozzego, który właściwie wymazał olbrzymi wpływ Lee Kerslake’a i Boba Daisleya na powstanie jego dwóch pierwszych solowych płyt. Równocześnie jasna wizja, wspaniały głos i doskonałe płyty, które nagrywał w połączeniu z cudownym wręcz podejściu do fanów zapewniła Ronniemu Jamesowi Dio nieśmiertelność. 

Czy piszę to, aby odjąć coś z wielkości muzyka? Absolutnie nie! Po prostu zawsze warto pamiętać, że nawet najwięksi artyści miewają swoje słabości. Te z kolei równie mocno kształtują ich twórczość, co zalety za które ich kochamy. O ile słabsze mogłyby być płyty Rainbow i Black Sabbath, gdyby Dio nie potrafił wbić się klinem między oczekiwana ich leaderów. Jaki kształt przybrałaby legendarna już płyta „Holy Diver” gdyby Ronnie nie potrafił w jasny i klarowny sposób oznajmić, kto jest ojcem albumu. Dzięki hardości ducha, nieustępliwości i poczuciu własnej wartości cechującej działania Dio możemy cieszyć się albumem „Holy Diver” stanowiącym kwintesencję heavy metalu. Co z tego, że odrobinę bezrefleksyjnym i nagranym na jedno kopyto… 

Koncepcja zakłada brak konceptu

Zdarzała mi się zastanowić, jak mógłby wyglądać kolejny po „Mob Rules” album Sabbathów nagrany z Dio. Dehumanizer nie stanowi tu żadnego wskaźnika, bo wówczas Butler, Iommi jak i Ronald Padavona znajdowali się już na zupełnie innym etapie rozwoju a ich kariery muzyczna nie zawsze układały się w sposób z którego mogliby być dumni. Gdyby jednak za wyznacznik przyjąć kolejne chronologicznie albumy nagrane przez skłóconych muzyków (Born Again Sabbathów i Holy Diver właśnie) możemy założyć, że  otrzymalibyśmy dzieło kompletne. To, czego najbardziej brakuje na „Holy Diver” to bowiem odrobina mroku i niepokoju, który tak pięknie sączy się z albumu Black Sabbath. Ten z kolei pozbawiony był dobrych kompozycji i pasującego do konwencji śpiewu (Ian Gillan brzmi, jakby współprace z Iommim traktował jako dobry żart). Niezależnie od legendy jaką album obrósł przez lata (co bardziej wynika wiarygodności samego Dio niż prezentowanej muzyki) debiut solowego projektu Ronniego jest zbyt ugrzeczniony. Oczywiście nie zabrakło na nim świetnych riffów czy chwytliwych melodii- nie ma za to pazura, który potrafiłby wbić słuchacza w fotel równocześnie rozrywając jego zmysły na strzępy. Dio wielokrotnie wspominał, że przygotowując materiał na debiut nie zakładał żadnego konceptu czy myśli przewodniej mogącej stanowić klamrę spinającą przygotowywane kompozycje.

Dio: „Holy Diver jest wynikiem tego, co wówczas mieli do zaoferowania pracujący nad nim muzycy. Jeżeli spodobał się nam jakiś riff to nad nim pracowaliśmy. Nie zakładaliśmy nigdy, że potrzebujemy takiej a takiej piosenki. Zawsze wiedzieliśmy czy jakiś riff albo melodia jest dla nas odpowiedni czy nie. Jeżeli chodzi o słowa, to pisałem to, co akurat chciałem opisać. Nikt nie mógł mi mówić co i jak mam pisać.- dlatego było to dla mnie taką przyjemnością”.

 Chociaż w ustach Dio stanowić to miało zaletę albumu wyzwolonego z wszelkich pre-fabrykowanych założeń i szablonów, sprowadziło to zawartość muzyczną „Holy Diver” do prostego zbioru piosenek. Te są oczywiście godne uwagi. Doskonały „Gypsy” przywołuje na myśl niedoceniane „Voodoo” z „Mob Rules”, „Straight Trough The Heart” cieszy chwytliwym riffem a „Holy Diver” już na zawsze pozostanie jednym z powszechnie uwielbianych rockowych hymnów. Vivian Campbell przedstawiciel nowego pokolenia gitarowych wirtuozów (a grał w tej samej lidze co Randy Rhoades czy Eddie Van Halen) nie zdołał jednak nawiązać do doskonałego feelingu cechującego poprzednią generację muzyków. Choć technicznie przewyższał tak Iommiego jak i (zapewne) Blackmore’a nie wiedział w jaki sposób dodać utworom żywiołowości. Ta nie bierze się przecież z obłędnie szybko zagranych solówek. Nie miał zresztą zbyt dużego pola do manewru, gdyż Dio angażował się nie tylko w warstwę liryczną utworów a komponował również na własną rękę. Zabrakło jednak chyba szczerego spojrzenia z zewnątrz, które umożliwiłoby wzbogacenie niektórych z pomysłów Ronniego.  Dlatego utwory takie jak pędzące ale przeraźliwie proste „Stand Out And Shout” czy „Don’t Talk To Strangers” zawodzą. Co ciekawe, taki evergreen jak „Rainbow in The Dark” o mały włos nie znalazłby się na albumie ze względu na decyzję Ronniego.

Okręt tonie

Nie zmienia to faktu, że Dio potrafił dobrać sobie muzyków niezwykle utalentowanych, mogących ponadto pochwalić się wielkoletnim doświadczeniem na scenie. Poza angażem Viviana Cambella nie podejmował jednak ryzyka, a szedł sprawdzonymi ścieżkami. Po upadku pomysłu sprowadzenia Boba Daisleya (ten miał obiecany angaż do zespołu Dio jeszcze przed jego dołączeniem do Black Sabbath) na basie zaangażowano innego weterana z Rainbow- Jimmiego Baine’a. Za bębnami usiadł z kolei Vinnie Appice, z którym Ronnie współpracował jeszcze w Black Sabbath. Dzięki takiemu składowi czuć w muzyce zawartej na „Holy Diver” pełen, chirurgiczny wręcz, profesjonalizm- zależy jednak od gustu czy w przypadku heavy metalu uznamy to za plus czy minus. Weterani sceny zmuszeni byli ponadto odnaleźć się w nietypowej sytuacji, w której leader zespołu nie mając doświadczenia praktycznego postanowił samemu wyprodukować album nie znając (bądź ignorując) przyjęte w branży standardy. Płyta była nagrywana na wyczucie- nie mając profesjonalnego producenta ani inżyniera dźwięku, który zajmowałby się wcześniej tak dużymi projektami Dio starał się samemu wymyślać metody pozwalające uzyskać odpowiedni dźwięk (np. perkusja Vinniego Appice’a została oddzielona od reszty pomieszczenia pozawieszanymi dookoła prześcieradłami.)

 Zespół nie był ponadto dobrze zarządzany, co do pewnego stopnia również determinowane było despotycznym charakterem Dio. Managerka zespołu, a prywatnie żona Ronniego, Wendy, przyjęła podobną rolę do tej, którą spełniała Sharon Arden przy Ozzym. Różnica sprowadzała się jednak do tego, że, jak słusznie zauważył Mick Wall, Sharon nie obawiała się wprowadzać wszelkich zmian mogących pchnąć karierę Osbourne’a do przodu. Gdy trzeba było Ozzego odchudzić- szedł na liposukcję, gdy unowocześnić brzmienie i wygląd- zmieniała mu zespół a męża posyłała na utlenianie włosów. Z kolei Wendy dbała głównie o to, aby nic nie burzyło absolutnej władzy Ronniego. Ten zamykał się w hermetycznym kręgu swoich własnych pochlebców odrzucając wszelkie sugestie zmian. Konsekwencją stała się narastająca niechęć muzyków, którym w dużym stopniu zawdzięczał sukces pierwszych trzech albumów. Powoli ale nieuchronnie zespół DIO zamieniał się w rockowy skansen. Z czasem niewiele pozostało z samego „zespołu” a DIO jeżeli nie de iure, to de facto stał się projektem solowym. Po opublikowaniu obdartego już z wszelkich pomysłów i indywidualności „Lock Up The Wolves” nawet Dio opuścił tonący okręt ponownie zaciągając się na wciąż niezatopioną fregatę Black Sabbath. Ta jednak również nie przetrwała wywoływanych sztormów.

(Łącznie odwiedzin: 982, odwiedzin dzisiaj: 1)