
„Jesteśmy Motörhead i gramy Rock’N’Rolla”
HISTORIA. CZĘŚĆ III
„… i właśnie wtedy dali tą spieprzoną okładkę z wielką, brzydką plastikową pięścią”
Jeżeli spojrzeć pod kontem artystycznym, powodzenie, które zdobył „Ace Of Spades” oraz „No Sleep’till Hammersmith” nie pomogło wcale zespołowi. Motörhead za szybko i zbyt chaotycznie zabrał się za kolejny album studyjny. Zdając sobie sprawę z ogromu zobowiązań, jakie wiązać się będą z kolejną płytą, muzycy wcale nie zamierzali przygotowywać nowego materiału w pośpiechu. Zostało to jednak wymuszone przez firmę fonograficzną. Pierwszy błąd zespołu polegał właśnie na tym, że nie walczono z naciskami z zewnątrz. Drugi to rezygnacja z współpracy z uznanym producentem. Zespół, który pomimo sukcesów jakie odniósł na rynku wydawniczym otrzymywał raptem 200 funtów tygodniowo nie chciał zatrudniać osoby, której na samym początku trzeba by zapłacić wynagrodzenie wahające się od -10 do 20 tysięcy. Zdecydowano się na inne rozwiązanie. Produkcją miał zająć się Eddie Clarke, mający drobne doświadczenie po wyprodukowaniu płyty zespołu Tank. W kwestiach technicznych miał go wspomagać Will Reid, nieznany wówczas producent, który w następnych latach zdobył renomę współpracując z artystami takimi jak Pendragon czy Thin Lizzy. Cała sesja do płyty „Iron Fist” okazała się jednym wielkim nieporozumieniem. Poczynając od nikłego zaangażowania Lemmego i Philthy Animala, którzy wykorzystywali każdą nadarzającą się sposobność aby wyskoczyć do pubu, po samo studio (Morgan Studios), które, jak na złość, reżyserkę miało umiejscowioną nad salą muzyków. W oczywisty sposób utrudniało to pracę Eddiemu, zmuszonemu, poza obowiązkami producenckimi, do normalnego grania na gitarze. Nowe utwory również nie uzyskały odpowiedniego szlifu. Album powstający w takich warunkach nie mógł okazać się udany. Lemmy: Problem z „Iron Fist” polega na tym, że ogarnęło nas samozadowolenie. Trzy płyty pod rząd okazały się sukcesem, więc popadliśmy w samozachwyt, płynęliśmy na grzbiecie fali i na nic nie zważaliśmy. I to właśnie wtedy, gdy byliśmy w trasie po Europie, dodali tą spartaczoną okładkę z pieprzoną wielką, brzydką plastikową pięścią.
Niezadowolenie z efektu pracy było wśród muzyków Motörhead powszechne. Nawet Eddie Clarke przyznawał, że nie wszystko poszło tak jak powinno. Tyle, że jego zdaniem wina leżała równo po stronie produkcji, zespołu i wytwórni, która dała na nagranie i zmiksowanie albumu nierealne trzy tygodnie czasu. W konsekwencji wewnętrznych tarć będących pokłosiem niezadowolenia zespołu z przygotowanej płyty oraz wybranego kierunku artystycznego, Fast Eddie Clarke opuścił kolegów. Zdaniem Lemmego wynikało to wyłącznie z jego konfrontacyjnego charakteru: Eddie opuszczał nas średnio co dwa miesiące, ale tym razem tak nas wkurzył, że nie poprosiliśmy go o zmianę decyzji. Nowym muzykiem zespołu został znany z występów w Thin Lizzy Brian Robertson. Konsekwencją tej współpracy stał się „Another Perfect Day” – jedna z najlepszych, choć najmniej docenianych płyt zespołu. Na przyjęciu nowego gitarzysty muzyka niewątpliwie nie straciła na jakości. Wręcz przeciwnie. Jedyne, co doznało uszczerbku, to wizerunek Motörhead, do którego Robertson nie zamierzał się dostosowywać. Phil: Jedyny problem z Brianem grającym w Motörhead stanowiły jego krótkie spodenki. Dosłownie, chociaż ludziom trudno w to uwierzyć… wszystko sprowadzało się do spodenek. Tych Motörhead na scenie nie zwykło używać, choć prywatnie gustował w nich również Lemmy, o czym przekonał się później Scott Ian z Anthrax. W trakcie koncertów obowiązywał jednak ustalony savoir vivre, którego należało przestrzegać.

„Nie znajdziesz nikogo mniej znanego ode mnie”
Wcześniejsze problemy z Robertsonem, który już przed dołączeniem do zespołu był znaną postacią spowodowały, że nowych gitarzystów szukano wśród osób anonimowych w świecie muzyki. Ogłoszenie umieszczone przez Lemmego wyraźnie to podkreślało. To z kolei zmusiło zespół do wysłuchiwania setek taśm od osób, które koło prawdziwego gitarzysty nawet nie siedziały. Wśród morza beznadziejnej amatorszczyzny udało się jednak wyłuskać prawdziwy samorodny talent. Ponad trzydziestoletni Michael Burston dorabiał na budowach, wieczorami grywając w podrzędnych klubach z piąto-ligowymi lokalnymi zespołami. Nic nie ryzykując podesłał taśmę z próbką swoich umiejętności. Muzyk wykorzystał również okazję aby pochwalić się poczuciem humoru, co pozytywnie nastawiło do niego Lemmego. Na taśmie poinformował bowiem basistę, że skoro ten szuka nieznanego muzyka, to trafił idealnie- nie ma bowiem nikogo mniej znanego od Michaela Burstona. Dzięki temu, jak i oczywistemu talentowi, dostał angaż. Dostał go również Phil Campbell, gitarzysta przyzwoitej kapeli rockowej Persian Risk, supportującej kilkakrotnie Motörhead. Dwóch nowych muzyków od samego początku zaczęło doskonale się dogadywać. Słychać to zresztą tak na „No Remorse” w czterech nowych utworach, jak i „Orgasmatron” jednym z najciekawszych albumów nagranych przez zespół. Problemy ze składem nadal jednak nie opuszczały zespołu. Zaraz po dokooptowaniu Würzela (Burston) i Wizzö (Campbell) Taylor odszedł od Motörhead szukać szczęścia gdzie indziej, licząc na dalszą działalność muzyczną z Brianem Robertsonem. Dzięki znajomości z Philem Campbellem szybko za perkusją usiadł Pete Gill znany z Saxon. Niedługo Pete ostał się jednak w zespole. Po nagraniu „Orgasmatron” miejsce perkusisty znowu było wolne. Rejterada Gilla wyniknęła z drobnej kłótni, o której wspomina Phil Campbell: To było zupełne nieporozumienie. Nagrywaliśmy w jakimś miejscu „Eat The Rich”. Ja z Petem gdzieś tam poleźliśmy, ale mówiliśmy mu (tzn. Lemmemu- przyp. JK), że jak przyjedzie taksi, to ma krzyknąć i zaraz będziemy. I następne co do nas dotarło to Lemm drący się z taksówki. Więc wyszliśmy a Lemm dalej wydziera się na Peta „Siedzę w tej taksówce już dwadzieścia minut. Gdzie byliście?!” No a Pete zaczął się odpyskiwać Lemmemu. Wybuchli a Pete po prostu sobie poszedł. Tak właśnie było. Walka kogucików o taksówkę.
W konsekwencji wrócił Philthy z którym udało się nagrać kilka kolejnych, dobrych płyt. Album „Rock’n’Roll” nie wzbudziła jeszcze entuzjazmu – pomimo utrzymania przyzwoitego poziomu, do którego zespół przyzwyczaił fanów. Natomiast „1916” zachwyca a „Märch or Die” jest jedną z najbardziej intrygujących, choć nierównych, płyt kiedykolwiek przez Motörhead nagranych. Zwraca przede wszystkim uwagę chwytliwy utwór „Hellraser” napisany przy współudziale Zakka Wylde’a (znajduje się również na płycie Ozzego Osbourne’a „No More Tears”) oraz dudniący i przytłaczający utwór tytułowy. Pewne kontrowersje budzić może za to ballada „I Ain’t No Nice Guy” i pewnie niejednemu z fanów piosenka ta zjeżyła włosy na plecach. Gdyby jednak odłożyć na bok wszelkie uprzedzenia trzeba przyznać, że jest to po prostu klasyczna, chwytliwa rockowa ballada.

Więcej o zespole znajdziecie w dwóch fenomenalnych biografiach:
(Łącznie odwiedzin: 614, odwiedzin dzisiaj: 1)