Tak to jest, jak da się człowiek ponieść emocjom po przesłuchaniu jednego singla. Zapomniałem, że Nuclear Blast wybrał do tej roli „Dark Days” właśnie ze względu na nieprzeciętny poziom kompozycji na tle pozostałych utworów. Łudziłem się jednak, że reszta nie będzie przecież aż tak diametralnie odbiegać klasą. 
Tym bardziej, że były podstawy aby tak uważać. Gitarzysta Motörhead nie musi już przecież nic udowadniać, a jeżeli czegoś w ciągu kariery dowiódł, to właśnie tego, że potrafi być szczerym rock’n’rollowcem nawet gdyby zabrał się za granie na ukulele.
A jednak przyszedł czas premiery zespołu Phill Campbell and The Bastard Sons… I pojawiła się pierwsza poważna rysa na wizerunku muzyka. To trochę tak, jak gdyby w szybę rozpędzonego auta uderzył pokaźny odprysk kamienia. Niby pojazdu to nie zatrzyma, ale siła uderzenia zostawi ślad na masce a zaskoczenie może wytrącić kierownicę z rąk prowadzącego. Mam nadzieję jednak, że tak się nie stanie, a Campbell nagra jeszcze coś, co dorównywać będzie jego dotychczasowemu dorobkowi. Po co strzępić język. Po prostu zawiodła mnie ta płyta. Gdyby się głębiej zastanowić, to Campbell nadal nie stracił nic ze swojej wiarygodności, umiejętności i charyzmy. Tyle że pozostali muzycy już nie bardzo dorównują mu poziomem. Co tu mówić, o dorównywaniu – oni wyglądają jak banda hipsterów, którzy po wypiciu bezkofeinowej Latte w Starbucks postanowili pograć rocka z lokalnym dziadem, stojącym z wysłużoną gitarą przed centrum handlowym. On ma doświadczenie i umiejętności, ma też o czym opowiadać, bo niejedno widział. A oni mają kaprys, który zachciało im się spełnić…
 Gdzie się podział brud i rock’n’rollowy przytup z którego znany był wszem i wobec Motörhead? Nie ma. Ktoś wziął szmateczkę, namoczył w detergencie, wyżymał i cały brud starł jednym pociągnięciem ręki… Gitara nadal rzęży dokładnie tak, jak powinna rzęzić, ale wokal… O słodki Panie, co to jest za wokal… Neil Starr równie dobrze mógłby grać w jakimkolwiek indie rockowym ugrzecznionym zespoliku, których co niemiara powstaje każdego dnia na świecie. Wokalista nie potrafi wykrzesać życia z, summa summarum, przyzwoitych kompozycji zawartych na albumie, psując zupełnie wokalną linię melodyczną. Proponowane przez niego zaśpiewy i teksty są w dziewięćdziesięciu procentach po prostu nieciekawe. Bo i też Neil Starr nie ma nic do powiedzenia. A w każdym razie nic, co warto by wysłuchać. Zresztą nie może mieć – po prostu nie jest wiarygodny. To, że Justin Bieber założy koszulkę z Iron Maiden nie czyni z niego metalowca. Tu jest podobnie.
Rozumiem, że założeniem stworzenia zespołu było wspólne muzykowanie ojca z synami i nie mam nic przeciwko temu. Wokalistę dobrano jednak niefortunnie. Gdyby zaangażować jakiegoś rockmana, który niejedną butelczynę Jacka Danielsa opróżnił przed koncertem, którego struny głosowe niosą wyraźne ślady dziesiątek wypalonych paczek Marlboro – wówczas byłoby czym się zachwycać. Chociaż zabrzmi to jak banał, to po prostu brakuje mi na tym albumie szczerości. Nie wydaje mi się, żeby dla muzyków (z pominięciem Campbella seniora) rock znaczy cokolwiek więcej niż dogodną „gębę” – formę – która jest „Cool”. Przybierają ją na potrzeby występów, po których wracają do swoich pokojów aby z poczuciem dobrze wykonanego zadania odpalić PS4 i napić się coli. Szkoda, bo singiel „Dark Days” zapowiadał naprawdę o wiele więcej. Za położenie tego albumu Neil Starr powinien zostać publicznie wybatożony. Dam tej płycie jeszcze kilka szans, z szacunku do Campbella, ale na razie ciemno to widzę…

Kuba Kozłowski, Ocena: 2 +

1- poniżej wszelkiej krytyki
2- cudem się prześlizgnął
3- przeciętnie, ale w normie
4- synu, jesteśmy dumni
5- gratuluje prymusie!
6- blisko absolutu

(Łącznie odwiedzin: 96, odwiedzin dzisiaj: 1)