The Stubs na żywo zobaczyłem w trakcie festiwalu „Rock na Bagnie” w 2015 roku. Nieziemsko grzejące słońce, w powietrzu gryzący pył, który można było w zasadzie kroić nożem. Poza tym leżące tu i ówdzie „zwłoki” punkowców na których plecach można by było smażyć jajka. Na scenie za to kilku gości, którzy postanowili jeszcze bardziej rozgrzać publikę. Od razu mi zaimponowali. Wokalista The Stubs, Tomek Szkiela, wszedł na scenę, krzyknął, że to jest rock’n’roll więc próby nie będzie, poprzedzając to ryknięciem do mikrofonu: „raz, dwa raz dwa, ch@$j psa” i zaczęli grać. 

Wykonując klasycznego rocka dla hard punkowej publiki zostali poproszeni o bis. Nie leciały w ich stronę butelki, nikt na nich nie pluł (a do sceny widzowie nie mieli daleko), nie wyzywał. Ludzie zachowywali się tak grzecznie, że aż podejrzanie. Powód tego stanu rzeczy jest prosty: co grają The Stubs ma w sobie szczerość i siłę, która przełamuje gatunkowe podziały. Co nie oznacza, że ich muzyka jest jakoś przesadnie eklektyczna: grają bowiem klasycznego, niemal garażowego, brudnego rocka. A takiego rocka to ja lubię najbardziej.

Właściwie powinienem jednak napisać: „grali”. Nasz cudownie ułomny rynek ponownie nie dał bowiem żadnej możliwości zaistnienia formacji, która bardzo, bardzo dobrze rokowała. The Stubs tak długo łamali zęby na polskim show businessie, że w końcu zabrakło im na wizyty u dentysty. Szkoda.

W czasie swojej aktywnej scenicznej kariery The Stubs zawsze sprawiali wrażenie gości bezkompromisowych. Grali swój specyficzny „low budget Rock And Roll” a resztę mieli w dupie. Taka samo bezkompromisowa jest ich trzecia, przedostatnia płyta. The Stubs nie bawią się w konwenanse, nie starają się być gładcy i przebojowi, nie nakładają makijażu ani nie układają fryzur – wątpię czy w ogóle czesali łepetyny. Muzycznie na „Social Death By Rock’N’Roll” muzycy robią to co lubią, a to co lubią wychodzi im bardzo dobrze. Na pewno The Stubs mieli na siebie pomysł i potrafili pisać chwytliwe melodie- tyle, że pisząc o chwytliwych melodiach proszę nie myśleć, że w jakikolwiek sposób flirtowali z mainstreamem. W żadnym z utworów, w ani jednym takcie czy wersie nie tracą nic z brudnego, przesterowanego, rockowego zacięcia. Bez wątpienia najbardziej Intrygująco brzmią kawałki „Straight And White”; czy „There’s No Mother”, szczególnie ten drugi ma coś z ducha Led Zeppelin, gdyby pozbyć się całej przeintelektualizowanej otoczki związanej z ich twórczością. Utwór tytułowy potrafi zainteresować, pomimo dość irytującego refrenu – może być to jednak wyłącznie moja przypadłość. Coś mi jednak w nim nie gra – mogę zaśpiew wokalisty przyrównać jedynie do desperacji przefiltrowanej przez leki uspakajające. Na płycie zdarzają się również chwile przestoju i czasami robi się odrobinkę męcząco. Ja lekkie znużenie odczuwałem w okolicach „My Weed”, tyle że uczucie to szybko mija.

 Warto poczekać na świetny „Evil Just Like That” czy wieńczący album, porywający swoją energią „Salvation Twist”. Boże, ten utwór jest przecież genialny – undergroundowy hard rock lat 70. w pigułce. Szkoda jednak, że zespół nie zdobył żadnego wsparcia w radiu publicznym, w mediach, gdziekolwiek… Te wolą skupiać swoją uwagę na kolejnej płycie np. Miley Cyrus. Produkcja płyty jest odrobinę płaska i słychać tu i ówdzie, że chłopaki nie jeżdżą mercedesami i po prostu nie dysponowali większym budżetem. Dodaje to muzyce jednak dodatkowego pazura. Szkoda, że jak widać nie ma dla takich formacji miejsca na listach przebojów…

Kuba Kozłowski, ocena: 4+

U nas obowiązuje skala szkolna:

1- poniżej wszelkiej krytyki
2- cudem się prześlizgnął
3- przeciętnie, ale w normie
4- synu, jesteśmy dumni
5- gratuluje prymusie!
6- blisko absolutu

 

(Łącznie odwiedzin: 39, odwiedzin dzisiaj: 1)