Fields of The Nephilim od zawsze tworzyli muzykę pod każdym względem wyjątkową i z zasady oderwaną od dominujących na rynku trendów (tak w latach 80 jak i obecnie). Z tego powodu przybliżenie jej specyfiki wydaje się zadaniem raczej karkołomnym. Tym bardziej, jeżeli odbiorcami felietonu mają być osoby dla których nazwa zespołu pozostaje jedynie kolejną pozycją w encyklopediach rocka. 

 
Jednak koło Fields of the Nephilim nie da się przejść obojętnie. Można w pełni zagłębić się w mrocznym klimacie budowanym oszczędnymi środkami przekazu, nieskomplikowaną produkcją i warkliwym, ale głębokim i niepozbawionym melancholii, wokalem. Można również skwitować ich muzykę prostym stwierdzeniem „nieprzyjemny jazgot”. Każdy, kto miał okazję wgłębić się w artystyczne dokonania FOTN wie, że nie jest to twórczość łatwa w odbiorze. Muzyce Fields of The Nephilim trzeba poświęcić uwagę, słuchać jej w odpowiednim nastroju, w odpowiednich warunkach. Na pewno nie sprawdzi się jako „zapychacz tła” w samochodzie, ogrodzie czy podczas zajęć domowych. Nie zawsze przecież ma się ochotę na oglądanie dramatycznego filmu, wizytę w operze, czy lekturę ambitnej książki. Wszystko ma swój czas a w przypadku ich twórczości czas ten należy dobierać z wyczuciem. Nie chodzi tu wcale o to, aby dodawać muzyce zespołu nutki ekskluzywizmu czy tajemniczości. Fields of the Nephilim zawsze byli tajemniczy i bez tego typu starań. A ekskluzywizm? Cóż, warto ten zespół poznać a fakt, że ambitna, odrobinę dziwna i niepokojąca muzyka znana jest tak niewielu wcale nie jest elektryzujący. Zawsze jednak istnieje szansa by to zmienić. Wystarczy posłuchać któregoś z kultowych albumów brytyjczyków.
Jest jeszcze jeden powód utrudniający pisanie o Fields Of The Nephilim – sam zespół nigdy nie był zainteresowany tym, aby o nim szerzej mówiono. FOTN w toku swojej kariery wykazywali godną podziwu wstrzemięźliwość jeżeli chodzi o odsłanianie swoich inspiracji, muzycznych wpływów, dążeń i zapatrywań. Sytuacja ta zmieniała się bardzo powoli i dopiero ostatnie lata przyniosły kilka bardziej otwartych wypowiedzi muzyków. Carl McCoy, Tony Pettitt, Peter Yates, Paul i Alexander Wrightowie co prawda nigdy celowo nie unikali mediów a jednak pozostawali głusi na wymagania dziennikarskiego establishmentu. Mówili tylko to i tylko tyle, ile chcieli powiedzieć. A nigdy nie mówili za dużo. Ugruntowało to ich obraz, a byli przedstawiani niczym na poły eteryczne zjawy ukryte za gęstymi oparami suchego lodu, skrywających oblicza pod szerokimi, ubrudzonymi kowbojskimi kapeluszami. Milczenie, kurz i poszarpane stroje budowały przez lata intrygujący wizerunek zespołu. Tajemniczość Fields of the Nephilim wzmacniał również twórca, lider i główny kompozytor, Carl McCoy, którego życiorys dopełniał obraz budowany przez sceniczny wizerunek. Wychowany w bardzo restrykcyjnej rodzinie świadków jehowy dorosłe życie poświęcił kształtowaniu własnego światopoglądu opartego (być może w opozycji do wartości, które wpajano mu w młodości) na magii, okultyzmie i mitologii. Od magii chaosu po prace Alistera Crowleya, poprzez mity Cthulhu po wierzenia starożytnych Sumerów- wszystkie te elementy przetwarzał na potrzeby opowiadanych w utworach, nieoczywistych historii. Nigdy jednak nie ewangelizował, nie przekonywał do swoich racji ani nie starał się wpłynąć na słuchacza. Carl McCoy:
„Tak zostałem wychowany. Symbolizm i pogłębianie wiedzy kiedy byłem dzieckiem poprzez religijne wychowanie stworzyły osobę, którą jestem. Mitologia i okultyzm są zintegrowane z moim sposobem myślenia. Wykorzystuje je, gdyż składają się one na moją wiedzę. Przemawiają do mnie. Nie robię tego jedynie dla sztuki samej w sobie- jako fajnego symbolu, który można wykorzystać. W moich tekstach zawsze jest metoda, i wiele z nich może być osobistych. Z tego względu nie wymagają tak naprawdę wyjaśnień. Zachowuję swoje opinie dla siebie ale daje wgląd, poprzez to co robię, w moje myśli a ludzie sami mogą wyrobić swoje zdanie. Tylko o to tu chodzi- o inspirację”. 
Mrok Undergroundu
Śmierć punku, który przez kilka lat swego najbardziej pierwotnego wybuchu zdołał zrewolucjonizować scenę muzyczną końca lat siedemdziesiątych otworzyła drogę zespołom post punkowym. Te przejęły od swoich poprzedników szczerość wyrażanych emocji, szukając równocześnie  pełniejszych form wyrazu. Niemal boski status wykonawców nieodłącznie wiążący się ze sceną ery gigantów rocka nie mógł już powrócić. Nowe zespoły poszukujące swojego miejsca na zreformowanej scenie muzycznej były jednak technicznie na tyle zaawansowane, by nie ograniczać tworzonej muzyki do najprostszych akordów. Wraz z post-punkowym zespołem Siouxsie and the Banshees a następnie Joy Division narodziła się zimna fala. Na glebie użyźnionej przez Bauhaus, UK Decay i, w mniejszym stopniu, The Cult wykiełkował z kolei gotyk w swojej pierwotnej formie, dalekiej jeszcze do rozbuchanego patosu preferowanego przez późniejszych naśladowców. Początek lat osiemdziesiątych przyniósł z kolei wzrost popularności drugiej fali muzyki gotyckiej dzięki przekształceniom, jakie w tym okresie przechodziły zespoły The Sisters of Mercy i The Cure. Następnie przyszedł Darkwave i rosnąca popularność Clan of Xymox, Deine Lakaien czy Mortiis, debiutującego na początku lat 90. Gdzieś na obrzeżu zmian i zawirowań podziemnej sceny kiełkowała muzyka bardziej mroczna, bardziej świadoma własnego przekazu i unikająca kompromisów. Jej najbardziej żywotnym i prominentnym przedstawicielem stał się właśnie Fields of The Nephilim. Twórczości Brytyjczyków nie dało się w pełni przypisać do żadnego z rozwijanych ówcześnie stylów, choć stanowiła zbitek wszystkich ich najważniejszych cech. McCoy:
”Zawsze byliśmy bardzo ambitni i bardzo zbuntowani. Mieliśmy nastawienie i jasne opinie na temat wszystkiego, szczególnie muzyki. Mieliśmy coś, co nas pchało do przodu, dawało powód do działania. Na scenie była olbrzymia luka dla takiej muzyki, którą razem tworzyliśmy. Myślę, że nasze brzmienie wynikało z reakcji chemicznej między najróżniejszymi wpływami zewnętrznymi a tym, kim byliśmy. Nie wymagało to z naszej strony żadnego działania”
Już pierwsza EP-ka „Burning The Fields” z 1985 oraz debiutancka płyta „Dawnrazor” wydana dwa lata później, czerpiąca garściami z gotyckiej spuścizny, łącząca wpływy Bauhaus z filmową stylistyką spaghetti westernów przyniosła Fields of the Nephilim rozgłos. Album stanowił jednak w większej mierze zapis rozwoju zespołu niż przemyślane dzieło. Okres poprzedzający wydanie debiutu FOTN spędzili na kształtowaniu własnego stylu, zgranie i budowanie wspólnej artystycznej wizji. Spowodowało to, że utwory powstawały jako niezależne byty ogrywane na koncertach, które na „Dawnrazor” połączył jedynie fakt, że łatwo można było przygotować ich wersje studyjne. Dopiero „The Nephilim” (1988) ukazał prawdziwy potencjał tkwiący w muzykach, stając się jednym z najgenialniejszych i najbardziej inspirujących dokonań undergroundu. Dzięki temu albumowi zespół, w opinii dziennikarzy, stał się wyróżniającym przedstawicielem gotyku, choć sami muzycy w większym stopniu kształtowali podstawy koncepcyjne sceny niż czerpali z niej inspiracje. Co zaskakujące utwory pokroju „Moonchild” czy „Endemoniada” wyróżniały się mocno zarysowanym „radiowym” charakterem – oczywiście tylko i wyłącznie jak na warunki zespołu spoza mainstreamu. To jednak druga część albumu, spokojniejsza i bardziej refleksyjna („Celebrate”; „Love Under Will”; „Last Exit For The Lost”) decydowała o sile płyty.
Stylistyczna niejednoznaczność z której Fields of the Nephilim potrafili uczynić swój atut rozkwitła na kolejnej płycie. Nagrane w roku 1990 „Elizium” otwarcie korzystało ze muzycznych rozwiązań rocka progresywnego, mając przy tym wszelkie cechy concept albumu. Płyta sprawia wrażenie odrobinę bardziej wymagającego od „The Nephilim” a poszczególne utwory w zasadzie się przenikają, budując spójną opowieść. Jednak i na „Elizium” zespół zawarł kompozycje, które uchodzić mogą za dzieła bardziej „singlowe”: „For Her Light” i „Sumerland”. O ile płytę można uznać za bardziej monotonną i transową, to jako całość – czyli odrębne i przemyślnie ukształtowane dzieło artystyczne – broni się nawet lepiej od swojego kultowego poprzednika. Następnie przyszedł genialny, metalowy ciężki i dołujący „Zoon” (1996) – nagrany właściwie jako solowy projekt Carla McCoya (pod nazwą The Nefilim). W okresie poprzedzającym wypuszczenie płyty wokalista rozwiązał FOTN ze względu na niechęć reszty muzyków do nowej, mocno forsowanej przez lidera, stylistyki. Prawa do nazwy i wizerunku pozostały przy McCoy’u, choć ten zrezygnował z nich na potrzeby nowego projektu, a dotychczasowi współpracownicy powołali niedocenianą formację Rubicon. Niezależnie od problemów personalnych trawiących wówczas macierzysty zespół Carla, można bez przesady stwierdzić, że jest to najlepsze dzieło McCoya jakie kiedykolwiek nagrał. Płyta pozbawiona jest słabych punktów. I Chociaż nastrój albumu muzyk buduje w zupełnie inny sposób niż w swoim poprzednim projekcie (wystarczy przywołać utwory „Xodus” czy „Venus Decomposing” z „Zoon”), to również tutaj znalazły się utwory prowadzone w sposób typowy dla Fields of The Nephilim – „Shine”; „Melt (The Catching of the Butterfly)”. Ponadto wciąż odnaleźć można typowe dla Fieldsów mroczne, progresywne zacięcie. Poza niekanonicznym albumem „Fallen”- złożonym z nieopracowanych pomysłów i wydanym bez zgody zespołu to rok 2005 przyniósł wielki powrót FOTN dzięki ciekawemu i intrygującemu „Mouring Sun”. Album ten pomimo upływu wielu lat od premiery „The Nephilim” i „Elizium” nie zatracił nic z charakterystycznego, dusznego klimatu muzyki FOTN. Nadal jednak tylko Carl McCoy pozostawał twórcą repertuaru a materiał na „Mourning Sun” kształtowany był na przestrzeni wielu lat, co odbiera utworom świeżość. Dopiero w roku 2012 udało się, przynajmniej do pewnego stopnia, ustabilizować line-up odnowionych Fieldsów. Carl McCoy:

 

„Zespół przyjmował różne kształty, przewijało się przez niego wiele twarzy i zajęło mi dużo czasu właściwe poukładanie wszystkich elementów. Wydaje mi się, że jest to bardzo ważne, musisz mieć właściwych ludzi na właściwym miejscu aby dalej rozwijać koncept Nephilim”  
O ile Fields of The Nephilim nigdy nie wdarli się do głównego nurtu tak gothic rocka jak i rocka w ogóle, to należą do jednych z najbardziej wpływowych i inspirujących projektów artystycznych ostatnich trzech dekad. Ich muzyka kształtowała tak różne stylistyki, jak gotyk, death czy black metal. Specyficzny sposób śpiewania Carla McCoya, gardłowy, niemal zbolały, warkot stanowić może ogniwo pośrednie do pełnego growl’u, stosowanego przez zespoły z bardziej ekstremalnych odmian muzycznych alejek. Co ważne, poza doskonałymi albumami, to w dużej mierze występy na żywo budowały legendę FOTN i budują ją nieprzerwalnie do dzisiaj. Zespół zmierza bardzo wolnymi krokami do rejestracji kolejnego albumu, kontynuując występy na żywo. Wszystkie przepełnione mroczną nostalgią „ceromonie” (pisownia stosowana przez sam zespół) budują i poszerzają więź między fanami a zespołem stanowiąc równocześnie element wspólnego „rytuału” od lat łączącego muzyków z odbiorcami ich twórczości. O ile bowiem mistycyzm, magia i tajemnica zawarta w utworach FOTN nie ma na celu przekonania kogokolwiek do wizji świata prezentowanej przez Carla McCoya to sama ich głębia potrafi pochłonąć. 

(Łącznie odwiedzin: 1 001, odwiedzin dzisiaj: 1)