Ci, którzy zdołali opisać „” w okresie poprzedzającym śmierć Davida Bowiego mieli niewątpliwie prostsze zadanie od tych, którzy poznawanie płyty zaczęli świadomi odejścia muzyka. Abstrahując od faktu, że wszelkie muzyczne dywagacje przelane na papier w ciągu kilku dni od premiery muszą być nacechowane powierzchownością, pierwsi recenzenci mogli zignorować te aspekty muzyki, które nabrały znaczenia dopiero po 10 stycznia 2016 roku. Dla wielu najnowsza płyta Davida Bowiego była, w odróżnieniu do „The Next Day”, albumu stylistycznie mocno zapatrzonego w minione lata, antypopowym manifestem artysty oraz dowodem na jego nieustający rozwój, kolejnym przykładem zabawy z konwencjami, przyprószonej odrobiną ekscentryzmu i burleski.

Oczywiście, jest to prawdą. Jednak informacja o przegranej przez Bowiego walce z rakiem nadała płycie nowego znaczenia, zwłaszcza w warstwie tekstowej. Niektóre fragmenty utworów nie mogły zostać właściwie zinterpretowane bez wiedzy, którą posiedliśmy kilka dni po premierze. „” okazało się bowiem dokładnie zaplanowanym artystycznym epitafium muzyka. Płytą przepełnioną aluzjami i znaczeniami z pogranicza jawy i snu. Poza eksperymentalnym charakterem samej muzyki, „” pełen jest odwołań do przeszłych zdarzeń, konstytuujących wybory, których Bowie dokonywał w początkach swojej kariery. Od wspomnień młodzieńczych lat spędzonych w Anglii („Dollar Days”), niespokojne i barwne czasy bytności w klubach londyńskiego Soho, przepełnione seksem oraz poszukiwaniami własnej tożsamości („Girl Loves Me”), po dosłownie wyrażone towarzyszącemym teledyskiem, symboliczne uśmiercenie Majora Toma, co odnosi się niewątpliwie do przewidywanej śmierci Bowiego, i jego pośmiertny kult („„). O ile więc muzycznie mamy do czynienia z progresywnością rozumianą w sposób jak najbardziej pierwotny (długie formy, nieoczywisty przekaz, łączenie różnych stylistyk, w tym wypadku elektroniki, eksperymentalnego jazzu i hip-hopowych beatów), to pod względem lirycznym odbywamy autobiograficzną podróż poprzez życie artysty. „” to próba zmierzenia się przez Bowiego z nieuniknionym losem, podejmowana w sposób niekanoniczny i niepozbawiony brytyjskiego, turpistycznego humoru.


Jednak spojrzenie na zawartość płyty poprzez pryzmat realnych wydarzeń związanych z odejściem muzyka mogłoby stanowić pułapkę spłaszczającą odbiór albumu. Niebezpiecznie zawężałaby bowiem krąg możliwych interpretacji. Tyle że sam Bowie ten właśnie pryzmat wykorzystał do oddania swych artystycznych poszukiwań. Współproducent Tony Visconti w jednym z wywiadów przytaczał pełną dziecięcej radości reakcję Bowiego na jego sugestię, że „
” stanowi przemyślany w najdrobniejszych detalach list pożegnalny muzyka. Przywoływany przez Viscontiego szczery wybuch śmiechu artysty, przywodzący na myśl reakcję dziecka złapanego na próbie przemycenia żaby do klasy lekcyjnej, najlepiej pokazuje, że perspektywa śmierci jest tą właściwą do postrzegania albumu. Jednak wcale nie odbiera to płycie przytłaczającej wręcz wielowymiarowości.Bowie czerpie inspiracje z licznych źródeł, przekształcając je na własny użytek, wykorzystuje je przedmiotowo, nadaje poszczególnym elementom, często odmienne od pierwotnego, niejasne znaczenia. Odniesienia te znaleźć możemy niemal w każdym miejscu: od gnozy zmieszanej z elementami nordyckiej („W mieście Węża” – słowo Ørmen ma konotacje z historią Olafa I Tryggvasona) i bliskowschodniej kultury w utworze tytułowym, poprzez elementy biblijnych przypowieści („Lazarus”; „I Can’t Give Everything Away”), wpływy takich pisarzy jak George Orwell (The Chestnut Tree Cafe z książki „Rok 1984”), Anthony  Burgess (elementy języka nadsat z książki „Mechaniczna pomarańcza”) czy Polari, slangu wykorzystywanego przez brytyjskich cyrkowców, marynarzy oraz gejowską subkulturę końca lat sześćdziesiątych („Girl Loves Me”). I chociaż album w żadnym wypadku nie może zostać uznany za koncepcyjny to elementem wspólnym dla poszczególnych utworów, utrzymanych często w różnej stylistyce, pozostaje nieuchronność śmierci.

Oczywiście nie dziwi zupełnie fakt, że znaczenia te umknęły pierwszym recenzentom albumu. Wszystko w twórczości Bowiego ma przynajmniej dwa dna i aby dotrzeć do głębszych pokładów znaczeń potrzebny jest odpowiedni klucz. W wypadku „” tym kluczem stała się śmierć Bowiego. To ona pozwoliła naświetlić elementy, które wcześniej równie dobrze można było uznać za fragmenty służące wyłącznie opowiadanej historii. Dopiero świadomość faktu, że David Bowie przygotowując album zdawał sobie sprawę z powagi własnej choroby (chociaż, jak ponownie wskazuje Tony Visconti, rak znajdował się w remisji) możemy inaczej zinterpretować takie fragmenty, jak: Where the fuck did Monday go / I’m cold to this pig and pug show, I know something is very wrong / The pulse return to prodigal son czy bardziej bezpośrednie Look up here, I’m in heaven / I’ve got scars that can’t be seen. Nostalgia wynikająca z nieodzowności losu przejawia się również we fragmentach „Dollar Days”: If I’ll never see the English evergreens I’m running to / It’s nothing to me / It’s nothing to see. I chociaż nie wszystkie utwory powstały z myślą o tym właśnie albumie („Lazarus”, „Sue (Or In a Season Of Crime)”) to ich umieszczenie na „” nie wydaje się przypadkowe. Zresztą jakiekolwiek wątpliwości rozwiewają już towarzyszące płycie obrazy, wkraczanie Bowiego do trumnopodobnej szafy pod koniec utworu „Lazarus” nie pozostawia zbyt dużego pola do nadinterpretacji.

Płyta łączy mrok z nostalgią, majaki z pogranicza snu i jawy z realnymi wspomnieniami. Połamane dźwięki sekcji rytmicznej i niepokojące nuty saksofonu z pięknymi, choć głęboko ukrytymi, melodiami. Żaden z utworów nie podejmuje jednak próby odwołania się do nadziei, żaden nie zapewnia spokoju ducha. Ta wieloaspektowa i wielowątkowa narracja, choć pozbawiona wspólnych cech i konceptu, wydaje się niezwykle spójna, tak jak spójne mogą być wizje niepowiązanych ze sobą wydarzeń będących składową życia jednej osoby. David Bowie na płycie „” po raz pierwszy odrzuca wszystkie przybierane dotychczas maski podejmując próbę rozliczenia się ze sobą samym. Czyni to w najbardziej dla siebie newralgicznym i delikatnym momencie. Ta płyta nie przynosi radości, ale również dzięki temu jest tak piękna i intrygująca.
Pod Kasztanem nie było prawie nikogo. Zakurzone stoły złociły się w promieniach słońca wpadających ukośnie przez okno. Dochodziła godzina piętnasta; spokojna pora. Siedział w tym samym rogu co zawsze, ze wzrokiem utkwionym w pustej szklance. Przechodzący kelner spostrzegłszy, że szklanka jest pusta, wrócił z butelką.
– George Orwell, „Rok 1984”

Chciałbym wierzyć, że wizyta Davida Bowiego w kafejce Pod Kasztanami stanowi jedynie jeszcze jeden element jego muzycznego performance’u a artysta po kolejnej szklaneczce ginu z goździkami, specjalności przybytku, powróci z „nie-bytu”, aby po raz kolejny zagrać nam na nosach. Jeżeli ktoś chce mimo wszystko uznać ocenę za zbyt wysoką bądź założyć, że była ona motywowana jedynie faktem śmierci Bowiego – ma do tego wszelkie prawa. Zachęcam jednak do wgłębienia się w warstwę liryczną, nieoczywiste aranżacje muzyki oraz przytłaczający, gęsty klimat albumu. O ile bowiem żaden z utworów traktowany osobno nie zasługuje na tak wysokie noty, to cały album tworzy wielowątkowe, intrygujące i niepokojące dzieło. Płycie, jako całości, ocena ta się należy, choć jej odbiór w żadnym razie nie jest łatwy. 

Kuba Kozłowski, Ocena: 5+

U nas obowiązuje skala szkolna:

1- poniżej wszelkiej krytyki
2- cudem się prześlizgnął
3- przeciętnie, ale w normie
4- synu, jesteśmy dumni
5- gratuluje prymusie!
6- blisko absolutu

Recenzja ta w zmienionej formie znalazła się pierwotnie w serwisie DNA Muzyki. Co szkodzi i tam zajrzeć, prawda:)? 

(Łącznie odwiedzin: 575, odwiedzin dzisiaj: 1)