Lata 1976-78 były zaiste zabójcze. Nie tylko dla nieszczęsnych mieszkańców rządzonej wówczas przez obłąkanego Pol Pota Kambodży. Nie tylko również dla reprezentacji futbolowej Holandii, która drugi raz z rzędu przegrała finał piłkarskiego Mundialu. W interesującym nas świecie muzyki, odbyła się wówczas masowa hekatomba dokonana na wszelakiej maści skomplikowanym graniu.

Z naciskiem na rock progresywny, który po kilku tryumfalnych latach zaczął pożerać własny ogon, tracąc świeżość i twórczy zapał. Na popadający w rutyniarstwo, wspaniały przecież wciąż gatunek spadła niczym drapieżny jastrząb bezlitosna nemezis punk rocka, obracając w perzynę dziesiątki kapel oraz łapczywie pochłaniając uwagę mediów i masowego odbiorcy. Z garaży, piwnic i rynsztoków wszelakich, jak robactwo po deszczu zaczęły wypełzać uzbrojone w irokezy i cztery gitarowe chwyty na krzyż punkowe załogi. Kultywując niepokorną tradycję The Velvet Undergound czy The Stooges nieodwracalnie zdewastowały dotychczasową scenę rockową, wnosząc przy tym jednak potężny powiew świeżości ożywiający skostniałą rockową publikę. Coś się skończyło, coś się zaczęło…

„Kiedyś walnę cię w twarz
Kiedyś obiję ci twarz
Ktoś kiedyś sprawdzi twój blef
Ktoś potraktuje cię ostro
Czasami jest tylko jedno wyjście
Muszę walczyć”

Wyobraźmy sobie typową punkową załogę. Chociaż zaraz, zaraz… Ten syntezator nie wygląda już tak bardzo punkowo. No ok. Wyobraźmy sobie nietypową punkową załogę. Z instrumentami klawiszowymi dodającymi ostrym rockowym riffom ozdobne ornamenty, niczym nacięcia oznaczające śmiertelne trafienia na karabinie snajpera. Punk progresywny ? Art punk ? Punk dla inteligentów ? Czy to wciąż punk ? Jak najbardziej ! I to siarczysty jak rozgrzane kowalskie palenisko. Niepokornie drążący motorycznym rytmem. Luzacko bujający melodyjnymi refrenami poprzedzonymi wykrzykiwanymi zwrotkami. Bezlitośnie kopiący dupska niedowiarków, którzy nieopatrznie trafili na koncert niczym bohaterowie Akademii Policyjnej do Baru Błękitna Ostryga.

Czerpiący z zadziorności Iggyego Popa zmiksowanej z melodiami rodem z Welwetowego Podziemia. Są tu wpływy bujającego reggae, skocznej muzyki irlandzkiej i proto-elektroniki. I wspomniane już klawisze Dave Greenfielda, które nadają całości wysmakowanego szlifu, czasem brzmiąc typowo klasycznie, czasem manzarkowo, a czasem imprezowo jak na karaibskiej potańcówce. Do tego charakterystyczny bas J.J. Brunela, którego przypominające grającego w Yes Chrisa Squire’a twarde jak decha brzmienie stało się znakiem rozpoznawczym Dusicieli. No i wokal Hugha Cornwella, mocny i niebywale męski, wykrzykujący prowokujące frazy. Jest żywo, jest skocznie, jest melodyjnie, jest zadziornie. I mimo iż muzyka z założenia jest dość prostolinijna, to jest naprawdę ambitnie. Doprawdy, możemy nazwać tą muzykę brzydką, chropowatą i surową, ale z pewnością nie będziemy się przy niej nudzić.

„Czasem dosięgnie cię krytyka
Czasem dosięgnie cię krytyka
Ktoś stoi nam na drodze
Ktoś będzie musiał za wszystko zapłacić
Czasami jest tylko jedno wyjście
Muszę walczyć”

Po kilku latach krążenia po punkowym firmamencie, wesoła załoga Dusicieli podryfowała w kierunku bardziej mainstreamowych klimatów. I nawet tam zaznaczyła swą obecność, w sposób typowo dla siebie subtelny, wystylizowany na ambitne, inteligentne jak zawsze granie, pozostawiając wiele szlagierów w tym nieśmiertelny Always The Sun. Ale to już zupełnie inna historia. W 1977 roku The Stranglers był awangardą brytyjskiego punka. Punka dla inteligentów…

Ireneusz Wacławski

(Łącznie odwiedzin: 344, odwiedzin dzisiaj: 1)