NIEUSTAJĄCA PRESJA ODNIESIENIA SUKCESU

Niewiele jest zespołów których wieloletni dorobek artystyczny zostałby w tak bezceremonialny sposób sprowadzony do sukcesu jednego singla. W przypadku Blue Öyster Cult międzynarodowy rozgłos utworu (Don’t Fear) The Reaper zdeterminował całą niemal późniejszą karierę Nowojorczyków.
 
 
 
Sukces singla z wydanej w 1976 roku płyty „Agents Of Fortune” umożliwił  zespołowi wkroczenie na muzyczne salony. Równocześnie oznaczał jednak dla grupy nieustającą pogoń za następnym przebojem mogącym powtórzyć wcześniejszy sukces. Ponawiane próby napisania utworu przyjaznego radiu wciągnął zespół w artystyczną ślepą uliczkę. Kolejne albumy wydawane na przestrzeni niemal ćwierćwiecza (z jednym wyjątkiem w postaci doskonałego „Fire of Unknown Origin” z roku 1981) nie zdołały zbliżyć się do niezwykłego dzieła, jakim było „Agents of Fortune”. Co więcej poszczególne płyty zatraciły również niepokojący, ocierający się o mroczną psychodelę klimat cechujący pierwsze trzy albumy (tak zwana „czarno-biała” trylogia, czyli: „Blue Oyster Cult” „Tyranny and Mutation” „Secret Treaties” ). Te, chociaż pozbawione komercyjnego potencjału, stanowiły dzieła intrygujące muzycznie i tekstowo, wyznaczając odrębną drogę, którą dzięki producentowi Sandy’emu Pearlmanowi zespół podążał na początku swojej kariery. 
 
Od indywidualnych gustów zależy czy „Mirrors” (1979), „Club Ninja” (1985) bądź prawdziwie hard rockowe, ale pozbawione charakteru „Heaven Forbid” (1998) uznamy za płyty przeciętne. Nawet one bowiem utrzymują pierwiastek nieokreślonego mistycyzmu wyróżniający zespół. Bez wątpienia jednak, w odróżnieniu od swoich następców, „Agents of Fortune”, przyćmiony sukcesem wypromowanego singla, jest albumem wybitnym. Również na tle innych płyt wydanych w tym samym czasie (np. „Hotel California” Eagles czy „Rising” zespołu Rainbow) pozostaje jednym z najważniejszych albumów drugiej połowy lat 70.
 
Powstanie „Agents of Fortune” było naturalnym krokiem wynikającym z rozwoju i usamodzielnienia się grupy po wydaniu „Secret Treaties”. Trzy pierwsze płyty, kultowe w wąskich kręgach intelektualnie ukierunkowanych miłośników rocka, stanowiły dzieła wyraźnie stymulowane artystycznie przez S. Pearlmana i Richarda Meltzera. W połowie lat 60. obaj kształtowali rodzące się dziennikarstwo muzyczne pisząc dla pionierskiego na amerykańskim rynku czasopisma „Crawdaddy!”. Oboje prezentowali również intelektualnie zaangażowane, krytyczne podejście do muzyki popularnej – realizując tym samym cel przyświecający ich macierzystemu periodykowi. Poza działalnością dziennikarską swoją wizję idealnego zespołu rockowego postanowili wdrażać w praktyce. Eric Bloom wspomina: Sandy stworzył nasz zespół. Nie byłoby BÖC bez Pearlmana (…) On był mentorem i siłą prowadzącą. Bez wątpienia odegrał olbrzymią rolę na początku istnienia zespołu.Któregoś dnia zobaczył Buck’a (Donald „Bucka Dharma” Roeser- przyp. JK) jammującego z jakimiś ludźmi i uznał, że to co słyszy brzmi świetnie. Przedstawił wówczas swój pomysł na grupę o nazwie Soft White Underbelly. Zespół miał stanowić pewnego rodzaju zgromadzenie przychodzących i odchodzących muzyków. Sytuacja ta trwała mniej więcej do roku 71. kiedy na basie Joe Bouchard zastąpił Andrew Wintersa. Joe był ostatnim, który zasilił BÖC.
Mroczne, psychodeliczne teksty oparte na literackiej twórczości managera oraz dadaistycznych, zaskakujących skojarzeniach Richarda Meltzera budowały okultystyczny wizerunek grupy. Ten wzmocniony został jeszcze przyjęciem i zmodyfikowaniem przez zespół astralnego symbolu Kronosa. Z wizji i literackich zdolności obu dziennikarzy zespół czerpał pełnymi garściami. Muzycznie, tekstowo, wizerunkowo BÖC miał intrygować tworząc wokół siebie nimb tajemniczości i kultu. Wytwórnia jak i Sandy Pearlman widzieli w zespole amerykańską odpowiedź na Black Sabbath i w tym kierunku starano się budować jego wizerunek. Równocześnie jednak muzycy nie do końca odnajdowali się w narzuconej stylistyce. Albert Bouchard: Pewnego razu wybraliśmy się na koncert Alice Coopera, i ten zespół po prostu nas powalił na łopatki. Nie można było jasno wskazać na ich bezpośrednie inspiracje. Zmieniło to nasze nastawienie. Postanowiliśmy, że od teraz  jeżeli coś co robimy będzie przypominało dokonania innych, to nie będziemy tego kontynuować. Będziemy sobą.
 
Nie oznacza to jednak, że BÖC nie korzystali chętnie z ofiarowanej pomocy artystycznej. W wywiadzie udzielonym Patrickowi Emeremu, Bloom podkreśla stymulujący wpływ otoczenia zespołu w pierwszych latach jego funkcjonowania: Nasz manager był pisarzem. Jego najlepszy przyjaciel Richard Meltzer był pisarzem. Wszyscy w około nas byli pisarzami- w różnym czasie wszyscy oni mieszkali w naszym domu. Pisali, a teksty właściwie walały się po całej podłodze, były całe portfolia pełne słów. We wczesnych latach istnienia zespołu wystarczyło z nich skorzystać. Tak właśnie powstawały utwory . Buck Dharma: Sandy Pearlman zachęcał nas do pisania o głębszych problemach. Byliśmy w epicentrum nowojorskiej sceny literackiej i krytycznej. Idea, by patrzeć na pop kulturę w sposób typowo akademicki była wówczas nowatorskim pomysłem. Aspirowaliśmy do pisania rzeczy o głębszym znaczeniu. W innym wywiadzie dodaje: Nie tyle chcieliśmy tworzyć poezję co pisać dobre teksty. Takie, które mają sensowną narrację. Lubimy opowiadać konkretne historie w naszych utworach.
W latach 1972-1974 ciężar przygotowywania tekstów składano jednak najczęściej na barki innych. Na 26 utworów nagranych na potrzeby trzech pierwszych płyt trio Pearlman-Meltzer-Patti Smith przygotowało teksty do  21 z nich. Dopiero czwarta płyta uwolniła BÖC od bazowania na talentach przyjaciół, chociaż wpływ Patti Smith, związanej wówczas z Allenem Lanierem, wciąż był znaczący.


Wyjście spod dobrowolnie przyjętej kurateli Pearlmana pozwoliło nagrać płytę, która w nieporównywalnie większym stopniu niż poprzednie była wyrazem muzycznych poszukiwań samego zespołu. Dharma: „Secret Treaties” była wypadkową pomysłu Pearlmana na BÖC, oraz tego na ile się w tej wizji odnajdywaliśmy. W czasie, gdy nagrywaliśmy „Agents of Fortune” zmieniliśmy kierunek udając się w zupełnie inne rejony. W tym też momencie udało nam się osiągnąć pierwszy komercyjny sukces.
 
Oprócz Donalda Roesera, twórcy (Don’t Fear) The Reaper ojcem sukcesu uznać trzeba Alberta Boucharda. Na „Agents of Fortune” zespół wykorzystał aż pięć kompozycji podpisanych jego nazwiskiem, w tym fenomenalne Revenge of Vera Gemini (skomponowane przy udziale Patti Smith); This Ain’t No Summer Of Love czy Debbie Dennise(Ponownie wraz z P. Smith) – jedne z najlepszych dzieł zespołu w całej karierze Blue Öyster Cult. Obaj nadali albumowi nowe, bardziej przystępne brzmienie, czyniąc to jednak na swój własny, unikalny sposób. Albert Bouchard: Na pierwszej płycie chcieliśmy zbudować nasz wizerunek: bardziej mroczni, bardziej złowrodzy i bardziej skoncentrowani niż w rzeczywistości byliśmy. Poza tym komponowaliśmy w zupełnie inny sposób. Nagrywając „czarno-białą trylogię” zespół pracował wspólnie nad poszczególnymi pomysłami. Gdy rozpoczęto przygotowania do „Agents Of Fortune” muzycy przynosili niemal ukończone utwory w których zmieniano już bardzo niewiele. W roku 1976 dało to doskonały efekt. Dzięki połączeniu hard rockowych riffów, beatlesowskich melodii oraz niepokojących tekstów udało się stworzyć album przebojowy a jednocześnie na tyle nietypowy, aby nie odstraszyć dotychczasowych, konserwatywnych fanów. Różnica między „Agents of Fortune” a poprzednimi dokonaniami zespołu była jednak znacząca. Eric Bloom, wspomina wątpliwości, jakie towarzyszyły zespołowi w trakcie sesji nagraniowych: Szczerze mówiąc niektórzy z nas uważali  cały album za zbyt komercyjny. To pokazuje jakimi byliśmy idiotami! Jednak gdy ludzie nazywają nas zespołem metalowym, mówię „Wręcz przeciwnie! Czy nie słyszałeś (Don’t Fear) The Reaper? Trudno jest bardziej oddalić się od stylistyki metalu.
 
Jeżeli nawet nie można najsłynniejszego utworu BOC nazwać utworem metalowym, to równie daleko jest mu do typowej rockowej ballady. Jednym z głównych problemów z jakim muzycy musieli się uporać po sukcesie płyty były oskarżenia o nawoływanie do samobójstwa, wyrażane jakoby w drugiej zwrotce tekstu: „Dzień św. Walentego już się zakończył/ Przeminął/Romeo i Julia/ Złączyli się w wieczności/40 000 ludzi każdego dnia/Jak Romeo i Julia/ Odnajduje sedno szczęścia”. Buck Dharma: Walentynki są metaforą miłości doczesnej. Z kolei Romeo i Julię wprowadziłem do tekstu jako przykład pary, która odważyła się przenieść swoją miłość w inną rzeczywistość, gdy okazało się że tu i teraz nie mogą jej spełnić. Mówiąc, że złączyli się w wieczności chciałem powiedzieć, że mieli wiarę, iż jest to możliwe. Szczerze mówiąc nie spodziewałem się, że aspekt samobójczy zostanie tu uwypuklony, czyniąc z utworu reklamę samobójstwa. Liczba 40 000, którą zresztą wymyśliłem, odnosiła się nie do liczby samobójstw, a do ludzi, którzy każdego dnia odchodzą. Zaznacza dalej: Gdy napisałem riff dwie pierwsze linijki tekstu same pojawiły się w mojej głowie. Następnie stworzyłem historię miłości, która pokonuje śmierć. Myślałem wówczas o mojej żonie, i o tym, że może po mojej śmierci znów będziemy mogli być razem.
 
Niezależnie od kontrowersji, siła utworu leży właśnie w nietypowym (jak na hity z amerykańskich list przebojów) tekście. Strona liryczna albumu jest zresztą wyjątkowo zróżnicowana i przeważnie unika banału i sztampy. Każdy kto podejmie trud zapoznania się z tekstami utworów odkryje z jaką wprawą muzycy potrafili kształtować opowiadane historie: opis przedmiotowego traktowania zakochanej kobiety (Debbie Dennise), historię szaleńca na zatłoczonej ulicy przedstawioną z perspektywy osoby czytającej informacje  w lokalnej gazecie (Morning Final) czy zjadliwe epitafium końca epoki hippisów (This Ain’t No Summer of Love). Buck Dharma: Lubię historie z nieoczekiwanym zakończeniem, gdy nie wszystko jest takie, jakim się wydaje na początku. Niezależnie od tego czy mowa o książce, programie telewizyjnym bądź filmie. To mnie przyciąga, to mnie interesuje. Tak też właśnie BÖC konstruował swoje utwory, co można doskonale zobrazować właśnie na przykładzie ich czwartego albumu. Współgranie trzech niezbędnych na każdej genialnej płycie elementów (zróżnicowane kompozycje- inteligentne teksty- spójna koncepcja) stanowi o wyjątkowości „Agents of Fortune”.  Niestety, wraz sukcesem przyszedł kryzys artystyczny przezwyciężony jedynie na kilku z licznych albumów („Cultösaurus Erectus” ; „Fire of Unknown Origin” ). A.Bouchard: Po tym jak mieliśmy w końcu hit dążyliśmy do tego by każda kolejna piosenka powtórzyła ten sukces. To stawało się naszym jedynym kryterium. Zaczęliśmy mocno się zastanawiać co nasza publiczność mogłaby chcieć usłyszeć, co może dostać się do radia i tego typu rzeczy. Buck Dharma dodaje: Od momentu kiedy The Reaper okazał się sukcesem byliśmy pod ciągłą presją aby go powtórzyć. Zdecydowanie większa część naszego dorobku muzycznego poległa na tym polu. Nawet na albumie „Spectres” (1977) wszyscy chcieli napisać przebojowy singiel. To było wielkim błędem. BÖC nigdy nie było przeznaczone do takiego funkcjonowania. Jeżeli chcesz być zespołem „singlowym” musisz zabiegać o typowego „niedzielnego” słuchacza.  Na szczęście dla Blue Öyster Cult nie było to priorytetem przez pierwsze lata istnienia zespołu, dzięki czemu powstały jedne z najbardziej intrygujących albumów w historii muzyki z „Agents Of Fortune” na czele.
 
 
                            „Dajcie mi tu więcej dzwonka!”
 
 
 
O sile z jaką utwór (Don’t Fear) The Reaper wdarł się do popkulturowej świadomości amerykanów świadczy również legendarny skecz Saturday Night Live z udziałem Willa Ferrela i Christophera Walkena. Parodiuje on proces nagrywania singla, w trakcie którego producent, Bruce Dickinson (nie mylić z wokalistą Iron Maiden) z uporem maniaka domaga się pogłośnienia dzwonka wybijającego rytm utworu. Co ciekawe, autorzy skeczu pomylili niemal wszystko, co związane z zespołem. Zamiast Davida Lucasa, S. Pearlmana czy Murraya Krugmana, odpowiedzialnych za brzmienie płyty, jako producenta przedstawiono wspomnianego Bruce’a Dickinsona. Ten w rzeczywistości odpowiadał wyłącznie za produkcję wznowień albumów zespołu. Ponadto główny wokal w skeczu należy nie do Donalda ‘Bucka Dharmy’ Roesera, a Erick’a Blooma, który w niczym nie przypomina swojego pierwowzoru. Z kolei to właśnie na nim wzorowano fikcyjną postać Gene’a Frenkle, maniakalnie walącego w dzwonek. W rzeczywistości dodanie tego elementu było  pomysłem Lucasa, który zresztą zagrał na nim w trakcie sesji nagraniowej. Eric Bloom konkluduje: Uwielbiam ten skecz. Jest naprawdę zabawny. Osób kojarzących Reapera z Saturday Night Live jest pewnie więcej niż tych, którzy znali piosenkę wcześniej- co jest niesamowite biorąc pod uwagę jak wielkim hitem był ten utwór. 

(Łącznie odwiedzin: 941, odwiedzin dzisiaj: 1)