W związku z nadchodzącą premierą nowej płyty zespołu „Hardwired… to Self-Destruct” wydawnictwo In Rock ma doskonałą ofertę dla najbardziej oddanych fanów zespołu: pakiet trzech najlepszych na rynku biografii Metalliki w cenie zaledwie 74 zł. Książki Iana Winwooda i Paula Brannigana („Narodziny. Szkoła. Metallica. Śmierć”; „Prosto w czerń”) oraz monumentalne dzieło Joela McIver’ego („Bez Przebaczenia”) stanowią kompendium wiedzy na temat zespołu poczynając od najwcześniejszych prób i kształtowania składu, poprzez kontrakt z Megaforce oraz burzliwą, światową karierę. Dzięki lekturze biografii dowiecie się między innymi, dlaczego Jon Zazula miał opory przed zapraszaniem muzyków do swojego domu oraz co sprawiło, że na „…And Justice For All” nie słychać basu Jasona Newsteda. Autorzy nie uciekają również przed trudnymi kwestiami. W toku narracji wyjaśniają w jaki sposób powstawał „St. Anger” odnosząc się również do niewielkich (w powszechnej opinii) umiejętności muzycznych Larsa Urlicha.  Tych książek po prostu nie wypada nie mieć na półce – tym bardziej w takiej cenie!

Joe McIver, Metallica. Bez przebaczenia

Nie tak łatwo napisać coś nowego o Metallice. Co tu zresztą mówić o czymś „nowym” – nie tak łatwo napisać cokolwiek o Metallice, co nie stało by się od razu nieświadomym plagiatem jednego z kilkudziesięciu tysięcy tekstów, jakie powstały na przestrzeni tych niemal 40 lat na scenie. Podejdę więc do sprawy bardziej indywidualnie, gdyż również dla mnie muzyka Metalliki mała duże
znaczenie w pewnym okresie życia.

Zapłakana koleżanka

Pamiętam lekcję informatyki w liceum. Szkoła, jak to szkoła – w tamtych czasach mało która mogła pokusić się o sprzęty zdolne do udźwignięcia chociażby nowszego systemu Windows. Nasze nie były wcale lepsze – a nawet więcej – niektórym zdarzało się odstawać od niskiej ogólnopolskiej normy. Internet jednak już działał. W tamtym okresie (rok 2001) nie był już dobrem przeznaczonym tylko dla finansowych elit, chociaż dostęp do niego nadal wiązał się zesporymi kosztami. Ograniczona możliwość korzystania z sieci w domu (pamiętacie te straszne buczenie, kiedy modem łączył się z Internetem poprzez gniazdko TPSA?) wywoływała rosnący entuzjazm dla zajęć w szkolnej salce komputerowej. Trudno w zasadzie dzisiaj już odtworzyć uczucie związane z możliwością darmowego posurfowania po stronach w trakcie lekcji, gdy nasz nauczyciel znikał gdzieś na dłuższą chwile. Tego konkretnego dnia natknąłem się jednak na mało uradowaną koleżankę, płaczącą przy klawiaturze. „Czemu płaczesz?” – pytam- „jak zawiesiłaś komputer to po prostu przesiądź się gdzie indziej i po sprawie”. Nie o komputer jednak chodziło. Koleżanka przeczytała właśnie, że z Metalliki odszedł Jason Newsted. Dla niej, olbrzymiej fanki zespołu, odejście basisty oznaczało niemal rozpad jej ulubionej grupy. Nikt z nas nie pamiętał „z autopsji” czasów gdy w zespole grał Cliff Burton – byliśmy za młodzi. Znaliśmy oczywiście albumy wcześniejsze, nagrane właśnie w tym pierwotnym, najlepszym (zdaniem wielu) składzie, ale dla nas, rocznika 1984, Metallica którą znaliśmy i lubiliśmy to Lars Urlich, James Hetfield, Kirk Hammett i Jason Newsted. Warto wspomnieć, że w tamtym czasie przygrywaliśmy sobie w szkolnym zespole właśnie utwory Metalliki, które wspomniana koleżanka wybijała na perkusji. Lubiliśmy cięższą muzykę i staraliśmy się szlifować własne umiejętności. Chociaż nie mieliśmy nazwy dla naszego małego zespoliku, to pamiętam godziny spędzone na ćwiczeniu „Nothing Else Matters” czy „Fade To Black”. Nasza perkusistka zawsze wolała mocne uderzenie – nagabywała nas, abyśmy ćwiczyli „Battery” albo „Master of Puppets” – twarde utwory dla silnej kobiety. A tu nagle płacz na lekcji…

Bez zażenowania

Tak, Metallica miała duże znaczenie dla mnie i moich znajomych w naszych przed-studenckich latach. Uwielbialiśmy „Ride The Lighting” czy „Kill’Em All” ale do zdarcia kasety odgrywaliśmy raczej „Black Album”. Docenialiśmy także, zmieszany z błotem w latach 90., „Load” i „Reload”. Do wcześniejszych, typowo thrashowych płyt wracaliśmy gdy potrzeba nam było solidnego kopa energii. I właśnie gdy czekaliśmy na kolejny album skład Metalliki się posypał… Niejednemu rozpadł się również (jak wspomnianej koleżance) cały świat. Wówczas nie wiedzieliśmy jeszcze, jak nikłą rolę w zespole odgrywał Jason. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak bardzo uprzykrzano mu życie tylko dlatego, że nie był Burtonem (na „…And Justice for All” Urlich specjalnie kazał wygłuszyć bas Newsteda- do teraz nie mogę zrozumieć tej decyzji). Dla nas, młodych fanów zafascynowanych muzyką w ogóle, Newsted był integralną częścią zespołu Metallica. Po jego odejściu zaczęło się publiczne pranie brudów i, w moich oczach, sprowadzanie dotychczasowych ikon do roli kłótliwych biznesmenów. A potem wynikła jeszcze sprawa z Napsterem… Nie mogę również wybaczyć grupie nakręcenia pseudo dokumentalnego filmu „Some Kind of Monster” który obdzierał każdego z muzyków z jakiejkolwiek aury niezwykłości. Wszyscy genialni twórcy legendy Metalliki okazali się, no cóż… głupkowaci po prostu. Byli ponadto strasznymi marudami. Marudzili, że nie rozumieją się wzajemnie, że popełnili błąd gnębiąc Jasona, że nie słuchają wzajemnie głosu swoich serc i tego typu brednie. Do teraz nie potrafię oglądać „Some Kind of Monster” bez uczucia zażenowania.

Bez przebaczenia

Sentyment do zespołu jednak pozostał. Chociaż po „St. Anger” nie mogę podchodzić z równym entuzjazmem do dokonań grupy nadal cenię sobie jej wcześniejsze, przełomowe albumy. Doskonale zdaję sobie ponadto sprawę jaki wpływ Metallica wywarła na kształtującą się amerykańską scenę metalową – i nie mówię tu wyłącznie o thrash metalu. Wcześniej zespoły pokroju Motley Crue, Poison czy Twisted Sister więcej czasu poświęcały na przygotowywanie make upu i wizyty u stylistów niż pisanie dobrych utworów. Za to większość dzieł Metalliki przeszywała swoją szczerością. Szokiem dla widzów MTV była emisja teledysku do utworu „One”. Tu nie było brokatu, roznegliżowanych panienek i skakania po scenicznych dekoracjach. Byli za to czterej młodzi, długowłosi, nieogoleni i ewidentnie wściekli faceci śpiewający o cierpieniu weterana wojennego pozbawionego rąk i nóg. To był prawdziwy cios obuchem między oczy. Mainstreamowa muzyka metalowa nigdy nie była w Ameryce już taka sama.

Skrupulatność i dokładność

Jeżeli również wy macie sentyment do wczesnych płyt zespołu albo doceniacie to, co Metallica nagrała po „Reload” nie ma dla was lepszego wyboru niż sięgnąć po książkę Joela McIver’ego „Bez przebaczenia”. Opasłe tomiszcze charakteryzuje się bowiem dogłębnym zgłębieniem całej historii zespołu traktując każdego z zaangażowanych w nią muzyków na równych prawach. Mottem przewodnim Autora była dokładność i skrupulatność w odtwarzaniu losów Metalliki od samego początku, pierwszych spotkań i prób aż po „Death Magnetic” – i to naprawdę da się zauważyć. Nie można ukryć, że Joel McIver jest fanem zespołu i z perspektywy fana podchodzi do niektórych zagadnień. Z drugiej jednak strony, kto z nas nie był ich zwolennikiem? Grunt, że perspektywa jaką McIver przyjął nie powstrzymuje go przed omawianiem kłopotliwych czy wręcz nieetycznych działań zespołu. Wszystkie informacje i ciekawostki związane z historią grupy zawarte zostały w jednej, obszernej publikacji – to jest niewątpliwy plus. No i jeszcze ta fantastyczna okładka…

Jakub Kozłowski

Sekretarz redakcji

Paul Brannigan, Ian Winwood

Narodziny. Szkoła. Metallica. Śmierć
Prosto w Czerń

Czy istnieje ktoś na tej planecie, kto nie miał okazji usłyszeć

przynajmniej jednego z utworów Metalliki? Bardzo w to wątpię. Nawet pingwiny mogły zapoznać się z „Nothing Else Matters”; „Master of Puppets” czy „Memory Remains” podczas koncertu na Antarktydzie, który odbył się z inicjatywy zespołu. Ba, chodzą słychy, że również przetrzymywani przez Amerykanów terroryści mieli (nie) przyjemność bycia raczonymi muzycznym dorobkiem zespołu. W czasach dominacji MTV nie sposób było uciec od wielkiej popularności pionierów thrash metalu. Metallikę znali naprawdę wszyscy i wszyscy doceniali przynajmniej niektóre z płyt przez nią opublikowanych. Do rozwarstwienia wśród fanów doszło dopiero na etapie albumów „Load” i „ReLoad” a potem… potem rozwarstwienie to tylko się pogłębiało.

W oczekiwaniu na nowe dzieło

Wróćmy jednak do okresu wcześniejszego. Pamiętam, jak, po nagraniu DVD „Metallica S&M” zachwycałem się dwoma nowymi, genialnymi utworami: „No Leaf Clover” oraz „Human”. Byłem przekonany, że są one bezpośrednią zapowiedzią długo oczekiwanego albumu. Dodajmy: zapowiedzią fantastyczną. „Human” do dzisiaj robi na mnie piorunujące wrażenie – czy wynika ono wyłącznie z nostalgii, tego nie potrafię stwierdzić. Na pewno jednak rok 1999 i opublikowanie wspomnianego koncertu symfonicznego było absolutnym szczytem kariery zespołu. Potężna sala, olbrzymia orkiestra prowadzona przez Michaela Kamena – supergwiazdę wśród aranżerów i dyrygentów. Tysiące fanów czekających na występ bez względu na to, czy zdołali nabyć pioruńsko drogie bilety, czy będą musieli obejść się smakiem. Zespół ubrany w gustowne satynowe koszule oraz świadomość potęgi, która biła z oblicza muzyków. Później, jak się okazało, było już tylko gorzej.

Nie tak miało być…

Pozwólmy sobie teraz na drobny przeskok w czasie, do roku 2003. Dzień premiery albumu „St. Anger”. W sklepie (poznański Media Markt) spodziewałem się kilometrowych kolejek, walki na pięści i fruwającego uzębienia fanów zdolnych do wszystkiego, aby tylko zakupić wyczekiwany, wymodlony wręcz album. Obawy okazały się przesadzone. Bez problemu dostałem płytę, zapłaciłem za nią i w drodze do domu napawałem się ciekawą (chociaż jak na mój ówczesny gust odrobinę zbyt jasną) okładką. Pamiętajmy, że nie było Youtube’a, nikt nie kręcił „lyric video” ani nie przygotowywał zapowiedzi albumu (bo nie było gdzie ich umieścić). Nie wiedziałem więc, czego się spodziewać: na którym miejscu tracklisty znajdą się „No Leaf Clover”; „Human” i „I Dissapear” – utwory, które wzmocniły moje nadzieje na wielki powrót zespołu. Byłem ciekaw, jak znane z singli kawałki wkomponują się w całość płyty. Album, który kończyć miał lata niepokoju o to, czy Metallica w ogóle wróci jeszcze na scenę trzymałem w rękach. Odejście Newsteda, problemy alkoholowe Hetfielda, jego przedłużający się odwyk – to wszystko miało zaraz przejść do historii. W domu uruchomienie odtwarzacza CD, pierwsze takty i… Często bywa tak, że za pierwszym razem dana płyta nie zachwyci. Nie jest się w stanie przyswoić i docenić od razu wszystkich warstw składających się na usłyszaną muzykę. Zawsze jednak uczucie to łączy się z przemożną chęcią ponownego odsłuchu.

Stracone nadzieje

Niestety, w moim przypadku, z „St. Anger” było zupełnie inaczej. Najnowszy album Metalliki, ten wyczekiwany i wymodlony ósmy studyjny album legendy thrash metalu od razu znienawidziłem… Za brak wspomnianych wcześniej utworów, wycięcie solówek, za brak melodii, za wyjący wokal Hetfielda, za metaliczne brzmienie perkusji i za ogólną degrengoladę produkcji. Nie było na płycie kompozycji mogących dorównać nawet tym najsłabszym z „Reload”. Płyta była po prostu kiepska, i nikt – ani ja ani moi znajomi- nie dawaliśmy sobie wmówić, że to tak naprawdę efekt zamierzony, wynik chęci powrotu do czasów garażowych. Zespół zresztą zdawał się mieć tego świadomość. Gdzieś tam zaczęły pojawiać się wypowiedzi, że to wszystko wina Boba Rocka. Ten odpierał zarzuty i ja mu do dzisiaj wierzę. Z próżnego i Salomon nie naleje, a na albumie nie było po prostu godnych uwagi pomysłów. Dla jednych Metallica skończyła się na „Kill’Em All” dla mnie, i dla wielu osób które znałem, skończyła się na „St. Anger”. Później przyszło medialne umizgiwanie się zespołu w dokumentalnym „Some Kind Of Monster” i ogólny niesmak, który nie pozwalał mi zainteresować się ponownie działaniami Metalliki przez długie, długie lata. Dla mnie premiera „Death Magnetic” minęła właściwie niezauważona, i chociaż ostatecznie wysłuchałem kilkakrotnie płyty, to nie zrobiła ona na mnie żadnego wrażenia – „St. Anger” przynajmniej porządnie mnie wkurzył. Ciągle jednak wierzę w zespół i ufam, że sytuacja odmieni się wraz z „Hardwired…to Self-Destruct”. Kilka opublikowanych dotychczas utworów daje na to przynajmniej pewną nadzieję.

Metallica i książki

Skąd więc tyle książek o Metallice w naszym In Rockowym katalogu? Po pierwsze stąd, że jakby nie oceniać ostatnich dokonań zespołu, Metallica jest i będzie jednym z najważniejszych grup w historii muzyki. Ponadto, ich kariera – rozwój od czasów demówki poprzez kontrakt z Megaforce i dalszą błyskawicznie ugruntowaną sławą – jest w zasadzie również historią formowania się sceny thrash metalowej jako takiej. Czytając o Metallice poznajecie losy całego muzycznego ruchu – i już sam ten fakt powoduje, że warto za książki „Narodziny. Szkoła. Metallica. Śmierć” oraz „Prosto w czerń” chwycić. Co więcej, dla mnie osobiście wielkim zaskoczeniem było, jak wiele osób przeżywało podobne rozterki związane z kierunkiem, w którym podążał zespół. I nie mówię tu wyłącznie o fanach. Również wydawani przez nas autorzy Ian Winwood, Paul Brannigan potrafią bardzo dobitnie rozprawić się z tymi kartami w historii zespołu, za które Metallica powinna się wstydzić. Nie mają oporów aby o drażliwe kwestie zapytać samych muzyków pociągnąć ich odrobinę za języki i skłonić do szczerości – a następnie opisać je w bezstronny sposób w dwutomowej biografii. W tym tkwi wyjątkowość ich dzieła. Nie ma w nich nadęcia, słodzenia, tłumaczenia muzyków. Jest za to szczera, naga prawda o płytach przełomowych i o tych, które Metallice splendoru nie przynoszą.

Jakub Kozłowski

Sekretarz redakcji

(Łącznie odwiedzin: 449, odwiedzin dzisiaj: 1)