Niezwykły przypadek Kanye Omari Westa

Gdy myślę o Kanye West, to pierwszym, co przychodzi mi do głowy, jest odcinek South Park w którym muzyk, jako jedyny w USA, nie jest w stanie zrozumieć nowego dowcipu wykoncypowanego przez Jimmy’ego i Cartmana. Nie będę przytaczał tu całej historii, bo bez wątpienia jej komizm ulegnie spłaszczeniu w przekładzie, ale dodam tylko, że twórcy serialu nie obchodzą się litościwie z raperem.

Co tu się jednak dziwić – twórcy South Park mało z kim obchodzą się litościwie, a Kanye West sam leje wodę na młyn szyderstw. Nie dosyć, że w swoich publicznych wypowiedziach nie sprawia wrażenia osoby przesadnie rozgarniętej, to jeszcze na potrzeby mainstreamowej publiczności buduje własny egocentryczny obraz. Zdarzyło mu się na przykład uznać swoją osobę za nowe wcielenie Szekspira – co brzmi nad wyraz zabawnie, gdy podejmiemy trud wczytania się w jego rymy. Innym razem raczył stwierdzić, że należy do najbardziej wpływowych artystów swojego pokolenia oraz, że „wyzwala umysły” swoją twórczością. Gdy do całego obrazu dodamy jego tabloidowy związek z celebrytką Kardashian oraz jego, no cóż, naturalistyczny debiut „filmowy” nakręcony wraz z żoną, to otrzymamy pełen obraz bezrefleksyjnego, żądnego sławy bufona.

Gdy jest się Bogiem

I zapewne wiele w tym prawdy, a jednak należy równocześnie zadać pytanie, czy w ogóle wypada oceniać Westa w tych kategoriach. Zastanawiam się nad tym, ponieważ za Kanye Westem bezwzględnie przemawiają liczby – przed ukończeniem czterdziestki raper sprzedał 32 miliony płyt na całym świecie, otrzymał 21 statuetek Grammy (nominowany był 57 razy), wyprzedzając tym samym każdego rapera, jaki kiedykolwiek chwycił za mikrofon. Ponadto dysponuje majątkiem szacowanym na 147 milionów dolarów. A warto pamiętać, że jego pierwszy album ukazał się zaledwie w 2004 roku. Czy osoba mogąca poszczycić się tak wielkim sukcesem komercyjnym i artystycznym nie może powiedzieć o sobie „jestem Bogiem”? A w każdym razie „bogiem przemysłu muzycznego”? Myślę, że ma do tego wszelkie prawa.

Ciekawa jest również jego droga do dominacji na rapowym rynku. Po pierwsze, od samego początku swojej działalności w biznesie pozbawiony był tego, co nazwać możemy „wiarygodnością”. Kanye West nigdy nie musiał walczyć o przetrwanie na ulicy, wdawać się w szemrane interesy, szukać wsparcia gangów i swojego miejsca na świecie. Nie musiał kraść, wymuszać, wdawać się w rozboje – innymi słowy: nigdy nie był dzieckiem ulicy. A jest to coś, czego raperzy nie mogą wybaczyć. W świecie zdominowanym przez gangsta rap nie było po prostu miejsca dla wymuskanego, ubierającego się w łososiowe sweterki od topowych projektantów chłopca z wysokich rejonów klasy średniej.

Dostatnie dzieciństwo

Ojciec Kanye był znanym fotografem, a matka mogła pochwalić się profesją raczej nietypową jak na rodzinę rapera: wykładała literaturę angielską na Uniwersytecie w Chicago. We wspomnieniach Kanye do rangi nieszczęścia urasta wspomnienie, że nie mógł pozwolić sobie na najnowocześniejsze oprogramowanie producenckie ze względu na zbyt niskie kieszonkowe. Każdy przyzna, że musiała to być prawdziwa życiowa tragedia. West prowadził więc wygodne życie w bynajmniej nie dysfunkcyjnym domu, a jego zainteresowanie muzyką sprowadzić można raczej do fanaberii i hobby młodego dandysa, który nie dosyć, że nie ma przeciwko czemu się buntować, to jeszcze z uporem godnym lepszej sprawy dąży do realizacji własnych zachcianek. Jest to oczywiście uproszczenie sprawy, a jednak, w dużej mierze, zgodne z prawdą.

Talent i upór

Wszystko to nie ma jednak znaczenia, a meritum sprowadza się do jednego słowa: talentu. A Kanye West talentu ma pod dostatkiem. Wychodząc nawet poza doskonałe wyniki w nauce w szkole średniej wspomnieć wypada, że West dostał się na Uniwersytet Artystyczny, gdzie mógł budować inne niż muzyczne formy artystycznej ekspresji. Pozostał jednak wierny swojej pierwszej miłości. Co więcej, w tym co robił stawał się coraz lepszy. Technik producenckich uczył się sam. Po wielu samodzielnych próbach i gigabajtach przygotowanych dźwięków, znalazł też mentora w postaci Ernesta Dion Wilsona, tworzącego pod pseudonimem No I.D. producenta hip-hopu i RNB z Chicago. Ten wpoił Westowi kilka zasad etosu pracy (przede wszystkim „twórz taką muzykę, która jest lepsza albo przynajmniej dorównuje temu, co słychać w radiu) oraz technik, z którymi West wcześniej nie był zaznajomiony, na przykład sampling. Kanye tworzył więc własne bity, które następnie wykorzystywali inni raperzy. Jak wspomina West, jego celem nie była jednak nigdy kariera producencka a „walka w pierwszym szeregu”, stanie na wprost publiczności, zbieranie oklasków i poruszanie tłumów. Tyle, że (do czego zresztą również się przyznaje) zawsze wśród znajomych był najsłabszym raperem. Nie miał iskry i lekkości rymów. Nie szkodzi. Tego też można się nauczyć.

Jasne cele

Kariera Westa przebiegła zresztą w nadspodziewanie dojrzały i przemyślany sposób. Nie mamy tu do czynienia z nagłym wybuchem sztucznie promowanej gwiazdki na której wytwórnia postanowiła zarobić kilka milionów, zanim ta przepadnie gdzieś w niepamięci albo zaćpa się w tanim hotelu. West wkroczył do biznesu muzycznego niczym wytrawny gracz, znający każdą śrubkę i trybik odpowiadający za jego funkcjonowanie. Potrafił wykorzystać swoje mocne strony. Chociaż nie chciał być producentem, to właśnie dzięki tym zdolnościom nawiązał znajomości, wyrobił sobie markę i zyskał szacunek. Zanim nagrał chociaż jeden własny kawałek tworzył dla tak uznanych wykonawców jak Jay-Z (przełomowa płyta „The Blueprint” czy „The Dynasty: Roc La Familia”), Foxy Brown czy Mos Def. Związał się z wytwórnią Roc-A-Fella i kuł żelazo póki gorące. Nie zamierzał rezygnować z rapowania, ale nikt nie chciał inwestować czasu w „bogatego chłopca” afiszującego się ze swoją wiarą w Boga, nie mającego własnych ulicznych doświadczeń i nici porozumienia z czarnoskórą publicznością. Jak w wywiadach mówił Kanye: „z przesłuchać regularnie wychodziłem zapłakany” – co zresztą pozwala nam lepiej zrozumieć obawy poszczególnych wydawców przed angażowaniem emocjonalnie rozchwianego „wannabe” rapera. West miał jednak wyrobioną pozycję jako producent, był na tym polu ceniony a twardzi, uliczni raperzy chętnie korzystali z jego usług. Kanye mógł dostatnio żyć ze swoich producenckich zarobków, tyle, że był uparty, egocentryczny, przekonany o swoich umiejętnościach i gotowy do poświęcenia wygodnej pracy po to tylko, aby realizować własne marzenia. Damon Dash, właściciel Roc-A-Fella, nie chcąc tracić cennego współpracownika zmuszony został podpisać z nim umowę na przygotowanie solowego albumu. A ryzyko się opłaciło. Kanye West nagrał wówczas album „The Collage Dropout”, który znalazł niemal trzy miliony nabywców. I nikomu nie przeszkadzało, że Kanye rapuje na przykład o Jezusie.

Talent i samozaparcie

W historii Kanye Westa niewiele jest miejsca dla szczęścia, przypadku czy znajomości. To nie one zdecydowały o tym, że West należy obecnie do najczęściej komentowanych i poważanych amerykańskich artystów. Pomimo wielu przeszkód raper dążył po prostu do realizacji wyznaczonych sobie celów, które prędzej czy później osiągał bez względu na wcześniejsze porażki czy odmowy. Był i jest egocentrykiem, bufonem, czasami wręcz irytującym cwaniakiem, ale to właśnie dla takich osób stworzony jest show business – szczególnie, jeżeli powyższe cechy łączą się z wielkim talentem i samozaparciem. A tak właśnie stało się w przypadku Kanye Westa.

Dla każdego miłośnika jego zdolności nie ma innej alternatywy niż zapoznać się z biografią „Bóg i potwór” wydaną przez In Rock Music Press. Stanowi ona bowiem nie tylko najpełniejsze źródło wiedzy o całej karierze rapera, ale umożliwia również lepsze zrozumienie drogi, jaką przebył on od szkoły artystycznej po multiplatynowe albumy muzyczne. W przypadku Kanye Westa stanowi to rozważanie niemal socjologiczne dające każdemu czytelnikowi wgląd w mechanizmy rządzące światem muzyki. Losy Westa pokazują również, do jakiego stopnia osiągnięcie sukcesu i realizacja postawionych sobie celów zależy od nas samych. Wystarczy wierzyć we własne siły. I chociażby za to Kanye Westowi należy się szacunek.

Jakub Kozłowski

Sekretarz redakcji

In Rock Music Press

Pełna biografia kontrowersyjnej ikony popkultury.

Kanye West – wizjoner, szaleniec, artysta, człowiek renesansu czy megaloman? Bo umiejętności wbijania kija w mrowisko odmówić mu nie można, tak jak muzycznego wizjonerstwa i łamania schematów. Niemal każdy dzień przynosi jakiś news z obozu Westa, zwykle błahy i plotkarski, albo silący się na skandalizowanie. Jednak jego albumy bezdyskusyjnie przełamywały bariery – zarówno za sprawą brzmieniowej pomysłowości, głębi, jak i otwartości na ponadgatunkowe kooperacje. Zburzyły i zreformowały muzykę rap, aż stała się właściwie nierozpoznawalna pod względem tonów, stylów i uczuć.

Kanye West stał się również pionierem zupełnie nowego podejścia do tworzenia. Odniósł ogromny sukces, wzbudzając falę wielu imitatorów, a następnie wykonał totalny zwrot i zajął się czymś jeszcze bardziej ambitnym i rewolucyjnym. Wydaje się osobą o pozornie wybujałej opinii o sobie samym i o własnej muzyce, ale jego płyty dowodzą, że ma rację.

To najbardziej kochany, znienawidzony, podziwiany, wyszydzany, stawiany na piedestale, wykpiwany i niedający się zignorować raper na świecie. Samozwańczy bóg i pieprzony potwór.

Uważajcie. Wypuszczamy go z klatki.

Przeczytaj fragment biografii Kanye Westa

Rozdział 1

Narodziny supergwiazdy

 

Można powiedzieć, że imperium Westa zostało zbudowane na ćwierćdolarówce.

Pewnego popołudnia 1925 roku 25-centowa moneta trafiła w ręce dziewięcioletniego Portwooda Williamsa na głównym dworcu kolejowym w Oklahoma City. Wręczył mu ją ojciec, każdej z jego dwóch sióstr dając po dziesiątaku, a następnie wsiadł do pociągu, nie mówiąc nawet dokąd zmierza. Nieważne dokąd pojechał, bo i tak nigdy więcej go już nie zobaczyli.

Portwood bawił się monetą w spoconej dłoni, zastanawiając się nad jej wartością. Nigdy nie przestał kochać ojca – nikt z klanu Williamsów nie przestał – ale ten pożegnalny prezent symbolizował dla Portwooda determinację, aby nigdy nie rozłączać się z rodziną i by darzyć ją bezwarunkowym wsparciem i miłością. Portwood Williams nie opuściłby rodziny. Portwood by ją utrzymał.

Jako dziecko zarabiał, zbierając bawełnę, a w szóstej klasie rzucił szkołę, aby skupić się na utrzymaniu rodziny. Prace, jakich się podejmował, były niewdzięczne i na każdym kroku natykał się na rasizm. Jako pucybut, polerując buty za „co łaska”, był opluwany i przeklinany, a kiedy podjął pracę w dzielnicy Capitol Hill w Oklahomie, codziennie mijał znaki informujące o tym, że czarnym i psom nie wolno wychodzić po zachodzie słońca. Ale Portwood nigdy nie dał się ograbić ani z godności, ani z ambicji. Uzbierał wystarczającą sumę pieniędzy, żeby zająć się tapicerstwem. Jego biznes zaczął się rozkręcać i zanim się obejrzał, stał na czele przedsiębiorstwa, uhonorowany przez władze miasta tytułem Wyjątkowego Czarnego Biznesmana Oklahomy. Po latach ceniono u niego ujmującą osobowość i zdolności przywódcze, a także silne przekonania i poczucie humoru – nazywano go „Billem Cosbym z Oklahomy”. Rozpoczęły się lata prosperity.

Ożenił się młodo – jego małżeństwo z Lucille Williams trwało 72 lata – i wraz z żoną stworzył solidną oraz niezawodną rodzinę. Lucille była fryzjerką, służącą i perforowała karty w bazie lotniczej Tinker. Nadmiar obowiązków nie przeszkodził jej urodzić czwórki dzieci, którym była bezwarunkowo oddana. Najmłodszą z nich, Dondę, nazywano „Dużą Dziewczynką” i obdarzano troską, uwagą, wpajano religię i krzepiono ducha. Kiedy nie recytowała fragmentów Biblii i nie przemawiała na konkursach oratorskich, jako nagradzana oratorka w Kościele Baptystów przy Piątej Ulicy, matka wpajała jej, aby piła wodę z kraników i przebierała się podczas regularnych wypraw na zakupy w przebieralniach „tylko dla białych”. W wieku dziewięciu lat razem z bratem, Portwoodem Juniorem, wzięła udział w pierwszej w USA demonstracji na rzecz umożliwienia dostępu do publicznych miejsc (takich jak place zabaw, sklepy i instytucje edukacyjne) dla Afroamerykanów. Donda była wychowywana w duchu wiary i walki.

Starano się też, aby nie odczuła niedostatku – niezależnie jak duże kłopoty finansowe miała rodzina. Lucille i Portwood potrafili wyciułać każdego drobniaka, żeby tylko zapewnić dzieciom dobra materialne. Zalewając ich miłością i pochwałami, starali się zaszczepić chęć odniesienia sukcesu w życiu. Donda dostawała dolara za każdą piątkę przyniesioną ze szkoły i była lekko karcona za każdą czwórkę. Rzadko więc przynosiła do domu czwórki.

Już wtedy wiedziała, że siła tkwi w umyśle. Marzyła o zostaniu aktorką, ale nie w głowie były jej randki, bo pilnie uczyła się, aż skończyła szkołę średnią w Douglass i została przyjęta na uniwersytet Virginia Union na czteroletnie studia licencjackie z anglistyki, częściowo pokryte z oszczędności rodziców. Głodna wiedzy, przeniosła się w 1971 roku do Atlanty w stanie Georgia, aby zdobyć dyplom magistra na tamtejszym uniwersytecie, kupić mieszkanie z dwoma sypialniami w szeregowcu, wpłacając 600 dolarów zaliczki i spłacając miesięcznie po 125 dolarów, które zarabiała utrzymując się z trzech etatów. Nauczała korespondencji biznesowej w Atlanta College Of Business, w przerwie na obiad zasiadała za biurkiem sekretarki w miejscowej kancelarii prawnej, a przez resztę bożego dnia pracowała jako asystentka przewodniczącego działu PR w Spelman College. Pracując dla Spelmana, poznała w 1972 roku fotografa zatrudnionego przez szkołę przy pracy nad broszurami i materiałami promocyjnymi. Dondę poruszyły prace Raya Westa.

Najpierw rozmawiała z nim przez telefon, zaskoczyło ją więc, że był czarny. Mówił zwięźle, nienaganną angielszczyzną, bo wychowywał się w wojskowej rodzinie i uczęszczał do szkół zdominowanych przez białych – ukończył uniwersytet Delaware. Wykształcony, utalentowany i pełen determinacji Ray przejawiał przedsiębiorczego ducha, którego Donda widziała u własnego ojca – był pierwszym afroamerykańskim fotografem w szeregach cenionej gazety „Atlanta Journal-Constitution”, został też nagrodzony za niesamowite zdjęcia z Polinezji i prowadził własny biznes fotograficzny. Miejsca w Spelman College cieszyły się dużą popularnością, zabiegali o nie studenci z całego stanu – zadaniem Dondy było rekrutowanie najlepszych studentów z okolicy, żeby wyrównać nabór. Regularnie więc jeździła z Rayem, reklamując szkołę wśród uczniów, aż ten zaproponował, żeby spotkali się po pracy. Donda nie miała żadnego doświadczenia w randkach, więc zaproszenie przyjęła chłodno, ale w środku aż kipiała z podekscytowania.

Samochód, którym Ray podjechał pod mieszkanie Dondy nie wyglądał na wóz przebojowego przedsiębiorcy, raczej na auto, które właśnie zmierzało na złomowisko. Karoseria była obita, przednia szyba trzymała się na taśmie klejącej, a drzwi od strony pasażera się nie otwierały, przez co musiała wgramolić się do środka od strony kierowcy. Ale kierowca był dżentelmenem w każdym calu: w domu handlowym Greenbriar na południowym zachodzie miasta wziął Dondę za rękę i zaprowadził do kawiarni Paccadilly na kolację, podczas której mogła się o nim dowiedzieć czegoś więcej. Był synem Fannie B Hooks West i wojskowego w stopniu sierżanta Jamesa Fredericka Westa, miał pięcioro rodzeństwa i wychowywał się w religijnej rodzinie, która często zmieniała adres zamieszkania, przemierzając cały kraj, w zależności od tego, gdzie przydzielono Jamesa. Przez pewien czas mieszkali nawet w Hiszpanii, aż osiedlili się w Delmar. Donda sądziła, że ze względu na wojskowe wychowanie Ray nie doświadczył podobnych rzeczy, co inni czarni, jednak on też zetknął się z dyskryminacją. Kiedy z rodzicami podróżował po Stanach, często odmawiano im miejsca w motelach i restauracjach, co wzbudziło w nim wojownicze nastawienie. Rozumiał, jak to jest być dyskryminowanym, bo był czarny – napisał reżyser Steve McQueen w magazynie „Interview”. – Rozumiał też, jak to jest być dyskryminowanym przez czarnych, bo mówił jak biały.

Jako student związał się z kontrowersyjną organizacją Czarne Pantery, która działała w latach 60. i 70. Organizacja była wojowniczym odłamem amerykańskiego ruchu praw obywatelskich, sprzeciwiająca się brutalności policji wobec Afroamerykanów i walcząca o prawa czarnoskórych obywateli. Popularna była wśród biednych i uciskanych czarnych społeczności, ale używanie przez nią siły wobec policji i rewolucyjne zapędy sprawiły, że FBI za czasów J. Edgara Hoovera widziało w niej niebezpiecznego przeciwnika, przedstawiciela gangów, którego zawzięcie chciano zniszczyć. Ray nigdy nie uczestniczył w zamieszkach, które niekiedy wybuchały podczas manifestacji Panter, ale szczerze popierał ich 10-punktowy manifest, wzywający do zaprzestania stosowania przemocy przez policję, zapewnienia czarnym mieszkańcom godnych mieszkań, edukacji, opieki zdrowotnej i sądownictwa. Na jednym ze studenckich spotkań uniwersyteckiej Grupy Czarnych Studentów Ray, jako jej przewodniczący, wyrwał mikrofon z rąk rektora. Takie było jego zaangażowanie w sprawę.

Mój ojciec zawsze… stawał do konfrontacji z ludźmi – powiedział Kanye wiele lat później. – Przyjął wojskowe wychowanie. Żył w Niemczech, otoczony przez białych, a był ciemniejszy ode mnie. Przebywał w towarzystwie białych, więc mówił jak biały. A problem w tym, że czarni nienawidzą czarnych, którzy mówią, jak biali. W towarzystwie czarnych nie brzmiał jak czarny, więc go nie lubili. Biali też go nie lubili, bo nie był biały. W takiej sytuacji trzeba znaleźć jakieś miejsce, do którego będzie się pasowało, gdzie cię zaakceptują. Stać się częścią jakiegoś ruchu. Walczyć o coś. Tak też zrobił. Znalazł miejsce, w którym go zaakceptowali. Akceptowali jego energię. Potrafił wyrwać mikrofon komuś z ręki i stanąć na czele wiecu. Ale zaczął sobie zdawać sprawę, że nienawiść rodzi nienawiść, a według niego ta grupa kierowała się nienawiścią. Czarne Pantery nie powstały w wyniku nienawiści, tylko żeby chronić społeczność. Sęk nie w tym, że żadna grupa nie jest doskonała. Ale zastanówcie się nad tym. To było prawie jak  Klan, który powstał, żeby chronić dobrych, białych ludzi przed wyswobodzonymi niewolnikami. Ale później zaczęli chodzić do domów czarnych ludzi, którzy nie zrobili nic złego i gwałcili, zabijali oraz palili ich. Pierwotnie była to jednak organizacja działająca w samoobronie. U źródeł miała dobre intencje. Pantery robiły dużo dobrego w szkołach. Ale pojawiła się koka… Chciałbym wiedzieć, kto wpadł na pomysł, aby czarnym dać kokę. Był geniuszem. Rasistowskim geniuszem. Koka nie tylko zniszczyła Pantery, ale zniszczyła całą czarną społeczność. Zabrała jej ojców, a bez ojców nie miał kto wychowywać rodzin. Synowie skończyli w więzieniu, bez perspektyw.

Tego dnia w centrum handlowym Donda podziwiała inteligencję Raya, jego talent i polityczną gorliwość. Lubiła także jego styl. Nie był jednym z wygadanych kombinatorów, sypiących przewidywalnymi tekstami, z którymi zwykle się spotykała. Był niezwykle szczery, chaotyczny i obsesyjnie zafascynowany tym, o czym mówił. Między nimi zaiskrzyło. Po kolacji szwendali się po centrum handlowym, a kiedy zatrzymali się przy fontannie, Donda zamknęła oczy i wrzuciła trzy pensówki do wody, myśląc życzenie, że kiedyś się pobiorą.

Trzy miesiące później, 1 stycznia 1973 roku, o świcie Donda i Ray pobrali się w Oklahoma City. Donda miała na sobie ręcznie robioną suknię. Przyjęcie odbyło się w kościelnej piwnicy, a na śniadanie zaserwowano kurczaka z rożna. Para nie planowała miesiąca miodowego, zabukowała za to apartament dla nowożeńców w hotelu Ramada, ale okazał się on paskudny, więc nie zatrzymała się w nim. Udali się wprost do Atlanty, gdzie Ray pozbył się swojego eleganckiego mieszkania na strychu w Greenbriar Village i wprowadził do Dondy. Oboje trudnili się nauczaniem. Donda uczyła języka angielskiego i sztuki przemawiania w Morris Brown College, a Ray fotografii i produkcji mediów w Clark College. W wolnym czasie przemierzali ulice Atlanty w poszukiwaniu domów, chcąc spróbować swoich sił w obrocie nieruchomościami. Wkrótce zamienili mieszkanie Dondy na podupadający dom z czterema sypialniami w dzielnicy Cascade Heights, popularnej wśród bardziej zamożnych Afroamerykanów, i samodzielnie go wyremontowali. Po roku przenieśli się do innej posiadłości, kilka przecznic dalej, a następnie do domu z czterema akrami ziemi, przylegającym do niego lasem oraz ogrodem, w którym Ray mógł hodować własne warzywa, a także z piwnicą, którą przerobił na nowoczesną ciemnię, gdzie tworzył eseje fotograficzne dla sąsiadów, samodzielnie wywołując wszystkie zdjęcia. Przygarnęli psa, którego nazwali JT – skrót od Jive Turkey – a na parkingu znaleźli kotka, którego nazwali Pan Smith.

Przez pierwsze miesiące Westowie prowadzili idylliczne domostwo, niczym przykładowa amerykańska rodzina, z jednym wyjątkiem. Ani Ray, ani Donda nie chcieli mieć dzieci. Donda napatrzyła się na siostry, które przez rodzicielstwo miały skrępowane ręce i nie zamierzała podzielić ich losu. Westowie chcieli zwiedzić świat i żyć pełnią życia, bez obowiązków.

Po uzyskaniu dyplomu magistra przed Dondą stanęła szansa studiów doktoranckich na uniwersytecie Auburn w Alabamie. Wizja dyplomu okazała się nie do odparcia, więc wyprowadziła się z domu, przez rok spotykając się z Rayem tylko w weekendy, aż ten przeprowadził się do niej, podejmując zawód nauczyciela ilustracji medycznej w pobliskim instytucie Tuskegee i edukację magisterską na kierunku studiów audiowizualnych i mediów. Zajmowali stancję dla studenckich małżeństw, obok kampusu Auburn, a surowsze środowisko powodowało tarcia. Podczas pobytu w Alabamie para kilkakrotnie zrywała ze sobą, żeby wrócić do siebie zanim popełni nieodwracalny błąd. Po jednym z takich zerwań kupowali razem meble do mieszkania, do którego Ray miał się wprowadzić w Tuskegee, ale stwierdzili, że nie chcą się rozstawać. Po ukończeniu studiów Dondy, jako para, wrócili z Alabamy do Atlanty, gdzie Donda miała dokończyć swoją pracę.

Pojawił się jednak problem. Po trzech latach małżeństwa Donda zmieniła swoje poglądy na temat potomstwa o 180 stopni. Nagle rozszalały się hormony, a instynkt macierzyński nie dawał jej spokoju. Błagała Raya o dziecko. Mimo że on sam miał wątpliwości co do własnych predyspozycji na ojca, po trzech miesiącach Donda zaszła w ciążę. Spieniężyła kosztowności, kupiła antyczną kołyskę i modliła się o zdrowe i inteligentne dziecko. Instynktownie czuła, że będzie miała chłopca, bo bardzo wiercił się w jej łonie. Rodzice darzyli ją nieprzerwanym wsparciem, a Ray, choć coraz bardziej obawiał się ojcostwa, po kilku miesiącach wcielił się w rolę troskliwego, przyszłego rodzica. Pomagał Dondzie w ćwiczeniach i wspierał w diecie, uczył ją jak zapomnieć o bólu, myśląc o spokojnej, wiejskiej okolicy, i robił zdjęcia każdego stadium ciąży.

Wybrali szpital w Douglasville w Georgii, w którego sali porodowej w ten wielki dzień mogli zmieścić się Ray, Lucille i kilku wybranych przyjaciół, i jak wszyscy świeżo upieczeni rodzice czekali aż ich świat wywróci się do góry nogami.

Nie zdawali sobie sprawy, że wydadzą na świat wybawcę hip hopu i że pojawi się w nieoczekiwanym stylu.

 

 

 

 Rodzice Raya byli ze sobą tak mocno związani, że kiedy po 60 latach małżeństwa, po długiej chorobie zmarł James, Fannie zmarła następnego dnia (przyp. aut.).

 Wprawdzie, w swojej książce „Raising Kayne”, Donda pisała, że podejrzewała Raya o romans z kobietą imieniem Cynthia, ale nie miała dowodów, by do czegoś doszło (przyp. aut.).

(Łącznie odwiedzin: 1 189, odwiedzin dzisiaj: 1)