JIMMY PAGE

DOBRE CZASY, ZŁE CZASY

 

Jimmy Page – Kapitan „ołowianego sterowca”

Wbrew pozorom sukces nie rządzi się przypadkiem. Tym bardziej sukces muzyczny, uzależniony od tego, czy miliony ludzi na całym świecie będzie skłonnych poświęcić swój cenny czas na słuchanie konkretnego utworu czy płyty. O ile więc lata siedemdziesiąte stały się cmentarzyskiem niespełnionych nadziei tysięcy niezwykle uzdolnionych wykonawców nie mogących pochwalić się wystarczającym zaangażowaniem bądź biznesową inteligencją, to legendarna pozycja Jimmy’ego Page’a wydaje się czymś jak najbardziej naturalnym.

Cichy obserwator

Jimmy Page nie od razu wdarł się na szczyty list przebojów a jego artystyczna działalność w Led Zeppelin zdaje się w większym stopniu zwieńczeniem niż początkiem dominacji w biznesie muzycznym. To, że, parafrazując słynne słowa Johna Lennona, blues rockowy kwartet garściami czerpiący z klasyków amerykańskiej czarnej muzyki stał się „większy od Beatlesów” (no, być może poza samą Anglią) wynikało w dużej mierze z doświadczeń, jakie Page wyniósł z wielu lat spędzonych na zapleczu wielkich scen. To w tamtych latach gitarzysta dzielił się, jako muzyk sesyjny, swoim olbrzymim talentem z każdym, kto akurat skłonny był zapłacić. Dzięki temu poznawał właściwych ludzi, uczył się tajników produkcji. Zdobywał również rozległą wiedzę o samych trendach muzycznych, które rozbłyskiwały wśród melomanów dając możliwość prowadzenia luksusowego życia tym, którzy w odpowiednim momencie wyciągnęli ręce w ich stronę. Jimmy Page był nie tylko wirtuozem – był też inteligentnym obserwatorem. Być może wiązało się to z jego drugą pasją – malarstwem, chociaż gdybym miał decydować, to postawiłbym na inną dominującą u Page’a cechę charakterologiczną – wyrachowanie. Dorównując talentem każdemu gitarzyście a niejednego (i to w wieku dziewiętnastu lat!) wyprzedzając w umiejętności gry na gitarze, Page zajął się graniem sesyjnym dla pieniędzy – płynących spokojnym a szerokim nurtem niepodatnym na wstrząsy i zawirowania związane z działalnością w zespole. Zresztą jego pierwsza przygoda w grupie muzycznej (Neil Christian and the Crusaders) zakończyła się poważnymi problemami ze zdrowiem.

Droga na szczyt

Praca sesyjna wiązała się z szacunkiem ze strony najważniejszych w biznesie producentów oraz dawała, w pewnym stopniu, poczucie wyższości nad muzykami koncertowymi, których przerastała wymagająca precyzji gra w studiu. O tym, że na ówczesnym etapie rozwoju Jimmy Page nie miał większych ambicji świadczy chociażby fakt, że dwukrotnie odmówił niezwykle wówczas cenionej formacji The Yarbirds. Pierwszy raz po odejściu Claptona i drugi, gdy muzycy zaczynali przebąkiwać o zwolnieniu chimerycznego Jeffa Becka.  Page do Yarbirds ostatecznie dołączył, ale zrobił to na swoich warunkach i w odpowiednim dla siebie momencie. Porzucił dotychczasowe zajęcie dopiero wówczas, gdy brak artystycznego wpływu na muzykę odgrywaną dla innych stawał się dla młodego gitarzysty coraz cięższy do zniesienia.

To właśnie ta decyzja spowodowała, że obecnie trudno wskazać większy, bardziej wpływowy i muzycznie satysfakcjonujący zespół niż Led Zeppelin. Gdyby Page nie zdecydował się za wszelką cenę dołączyć do zżeranych wewnętrznymi konfliktami Yarbirds w charakterze basisty (gitarzystami pozostawali wówczas ciągle Dreja i Beck) to być może nie pozostałby ostatni na pokładzie tonącego okrętu z zerową liczbą muzyków ale prawami do nazwy. Po de facto rozpadzie zespołu to właśnie Page został namaszczony przez Petera Granta jako nowy leader nieistniejącej formacji.

Nowy początek

Oddanie sterów w ręce Page’a miało raczej na celu wypełnienie ciążących już nad zespołem zobowiązań  niż altruistyczną chęć pomocy młodemu gitarzyście. Koncerty zostały zakontraktowane a zaliczki wypłacone – trzeba więc było znaleźć kogoś, kto je zagra. Tyle, że wymarzony zespół Page’a nie miał szans się urzeczywistnić. Początkowo gitarzyście towarzyszyć mieli Keith Moon i John Entwistle z The Who wspierani przez wokalistę Terry’ego Reida. Żaden z nich nie był jednak dostępny a Moon zasugerował, że projekt Page’a nie może liczyć na nic innego niż katastrofę – niczym ołowiany Zeppelin zmierzający prosto na spotkanie twardego podłoża. Nazwa przylgnęła a z biegiem czasu udało się znaleźć kompetentnych współpracowników, chociaż nie tych, o których zabiegał gitarzysta. O ile John Paul Jones odnalazł się niejako sam, znając Page’a jeszcze z czasów prac sesyjnych, to Bonham i Plant stanowili wówczas co najwyżej czwarty szereg wśród profesjonalnych muzyków.

 

Led Zeppelin w toku swojej kariery wznieśli się na niebotyczny poziom sławy, który umożliwił pełną emancypację każdemu z muzyków. A jednak na samym początku drogi nie ulegało wątpliwości, kto rządzi w zespole. To Jimmy miał wsparcie i sympatię legendarnego i niezrównanego w swoich metodach managerskich Petera Granta. To również Jimmy doprowadził do powstania zespołu. Znał się też na produkcji i biznesie co wraz z kijem od baseballa – legendarnym (chociaż wymyślonym) atrybutem Granta zapewniało Zeppelinom bardzo korzystny punkt startowy. Po szybkim zarzuceniu pierwotnego szyldu The New Yarbirds zespół doprowadził do prawdziwego trzęsienia ziemi za sprawą swojej pierwszej, wyuzdanej i przepełnionej energią płyty. Krytycy ich nienawidzili a rodzice zakazywali słuchania ich muzyki swoim pociechom. Fani jednak nie zawiedli, wykupując na pniu wszystkie dostępne egzemplarze albumu. Czyli było dokładnie tak, jak być powinno.

Zmierzch gigantów

Śmierć Bonhama zakończyła erę Zeppelinów stawiając pozostałych muzyków przed nowymi wyzwaniami. W nowej rzeczywistości najlepiej odnalazł się Robert Plant, rozpoczynając bardzo udaną karierę solową. Dla Jimmy’ego Page’a los był mniej łaskawy … Nie zdołał powrócić na szczyt ani dzięki bardzo przyzwoitej płyty nagranej z Davidem Coverdale’m ani duetowi z Plantem na albumie „Walking into Clarksdale”. Nie odnalazł się również jako autor muzyki filmowej a jego kompozycje do „Death Wish” Charlesa Bronsona należy uznać za nie najwyższych lotów. Chwilową zwyżkę formy przyniósł nowy projekt The Firm założony wraz z Paulem Rodgersem. Już jednak drugi album formacji „Mean Business” został niemal całkowicie zignorowany. Niczego nie przyniosły również plany wznowienia działalności Led Zeppelin. Okazyjne koncerty, chociaż z jasnych względów cieszyły się olbrzymią popularnością, ukazywały dobitnie (przede wszystkim Live Aid z 1985 roku), że nie tak łatwo wskrzesić dawną magię. A to właśnie ta magia, bardziej niż jakiekolwiek rozważania Aleistera Crowleya, rozpalała duszę Page’a. Bez Led Zeppelin stał się więźniem swojej własnej przeszłości, czego najlepszym przykładem są regularne wznowienia i remastery oryginalnych płyt zespołu, którym w ostatnich latach oddawał się gitarzysta.

Dobre czasy, złe czasy

Historia Jimmy’ego Page’a to jednak o wiele więcej niż to, co przedstawiłem w powyższym opisie. Postać gitarzysty o anielskiej twarzy łączy ze sobą o wiele więcej sprzeczności i półcieni. Jest on osobowością o wiele mniej jednoznaczną i bardziej skomplikowaną niż można to oddać w tak krótkim tekście. Zadanie to jednak doskonale wypełnił George Chase w doskonałej biografii „Jimmy Page. Dobre czasy, złe czasy” do lektury której serdecznie Państwa zachęcam. Dzięki wnikliwości autora poznajemy dzieciństwo muzyka wychowującego się  typowej rodzinie klasy średniej, poprzez szalone lata spędzone w swingującym Londynie by następnie wgłębić się w wydarzenia prowadzące do powstania największego zespołu XX wieku – z wszystkimi blaskami i cieniami wiążącymi się z funkcjonowaniem bezwzględnego przemysłu muzycznego. Książka, którą In Rock przygotował na Polski rynek jest ponadto edycją uzupełnioną przez Autora a jej narracja dociera aż do sławetnego i zaskakującego występu Page’a podczas ceremonii zamknięcia Igrzysk Olimpijskich w Pekinie. Pozostałe lata, aż do roku 2017 opisuje w znakomitym posłowiu Paweł Brzykcy – jeden z najlepszych polskich dziennikarzy muzycznych. Dzięki temu książka Georga Chase’a jest najpełniejszą, najbardziej aktualną i najbardziej pasjonującą biografią Jimmy’ego Page’a jaką można dostać na rynku.

(Łącznie odwiedzin: 1 501, odwiedzin dzisiaj: 1)