Ostatni z ery Gigantów

Hektolitry wypitego alkoholu, miliony sprzedanych płyt, setki tysięcy oddanych i gotowych na wszystko fanów oraz ego Axla, zdolne do przenoszenia gór. Guns N’ Roses są jednym z ostatnich przedstawicieli ery gigantów rocka – są kwintesencją tego, co zawiera się w trzech prostych słowach „sex, drugs and Rock’n’Roll”. Ich muzyka nie okazała się jednak spoiwem na tyle twardym, aby zapobiec wewnętrznemu chaosowi, konfliktom i nienawiści, która doprowadziła do zatracenia gdzieś olbrzymiego talentu kompozytorskiego i zmarnowania ostatniego ćwierć wieku w historii grupy. Bardzo szybko pięciu kumpli – wykolejeńców, dobrze zaznajomionych z ulicami Los Angeles, gotowych na wszystko, aby tylko świat padł im do stóp, skoczyło sobie do gardeł.

 

Apetyt na zniszczenie

A jednak zanim Axl, Slash, Duff, Izzy i Steven przestali tolerować swoją obecność zdołali nagrać albumy genialne. „Apettite for Destruction” już zawsze pozostanie jedną z tych płyt, którą obowiązkowo należy wręczyć każdemu nowemu adeptowi hard rocka z solennym przykazaniem, aby wyrył każdą nutę na pamięć. Nie jest przesadą, jeżeli postawimy ją na równi z debiutem Black Sabbath, Led Zeppelin, „Highway to Hell” AC/DC czy „Get a Grip” Aerosmith. Chociaż zdawać się to może kontrowersyjnym stwierdzeniem, to na legendarny status zasługuje w dużo większym stopniu niż, również fenomenalny, album „1984” Van Halen. Nie mówiąc już o zespołach pokroju Mötley Crüe czy Def Leppard, które również rościły sobie prawa do zasiadania na rockowym Olimpie. To jednak właśnie w twórczości Guns N’Roses jest coś, co powoduje, że energia i rytm ich utworów pulsuje zgodnie z biciem serca każdego, kto zakochał się w pięknie chropowatym brzmieniu przesterowanej gitary.

Zespół zbuntowany i modny

Z perspektywy współczesnego fana rocka w zachowaniu Gunsów można dostrzegać elementy fałszu, przerysowania i teatru, które w obecnych, mocno przewartościowanych standardach scenicznego image’u mogłyby uchodzić za przejawy pozerstwa – stąd zresztą odnosząca się głównie do Axla ironiczna nazwa „Guns N’ Posers”, która przyległa do muzyków jeszcze na początku lat 90. Tyle, że w momencie, gdy do sklepów trafiał debiut zespołu (okraszony jeszcze wówczas oryginalną i bardzo politycznie niepoprawną okładką) szybko okazało się, że nie ma na świecie nikogo kto mógłby dorównywać Gunsom pod względem ekspresji, dzikości i seksapilu. Zespół zbuntowany i działający wbrew przykazom ówczesnego muzycznego establishmentu stał się po prostu modny.  Guns N’ Roses słuchali wszyscy, wszyscy też chcieli wyglądać jak Axl albo grać jak Slash. Nie było wyjątków, nawet jeżeli nie każdy obecnie się do tego przyznaje.

Listopadowy deszcz

Nawiązując do nomenklatury Alfreda Hitchcock’a pomimo olbrzymiego wybuchu związanego z premierą debiutu, muzycznie napięcie nie zdołało znacząco wzrosnąć w kolejnych latach. Dalsze płyty Kalifornijczyków nie dorównały (chociaż mogę być w tej opinii odosobniony) poziomem cudownemu debiutowi. Nie znaczy to jednak, że „G’N’R Lies”, „Use Your Illusion” 1 i 2 oraz „The Spaghetti Incident?” nie zasługują na podziw. Są to nadal płyty, za które zabiłby każdy z obecnie topowych rockowych zespołów. Czy Rival Sons, Royal Blood, Baroness, The Strokes czy jakikolwiek inny przedstawiciel obecnych i minionych „nadziei rocka” nagrał kiedykolwiek, jakikolwiek utwór który mógłby dorównać nawet tym mniej znanym z przebojów Gunsów? Powiedzmy to sobie szczerze – nie nagrał. I co gorsza, nie sądzę również aby w najbliższych latach znalazł się dla nich jakikolwiek godny następca.

O relatywności wszelkich sądów hierarchizujących muzyczną wartość poszczególnych płyt zespołu niech świadczy ponadto fakt, że nawet ja, zwolennik „Apettite for Destruction” największym sentymentem darzę jego następcę. Na „G’N’R Lies”, płycie najbardziej wyważonej spośród całego dorobku Kalifornijczyków, znalazł się bowiem jeden z moich ulubionych utworów zespołu, „Patience”. Z kolei na „Use Your Illusion I” trafił  niezniszczalny i ubóstwiany evergreen „November Rain”. Pamiętam jak MTV katowała teledysk do „Listopadowego Deszczu” – obraz przepełniony patosem i typowym dla muzyków bezczelnym brakiem smaku.

Może wizja artystyczna nie była zbyt wyrafinowana, ale nie przeszkadzało to w ogóle w odbiorze. Jakie wrażenie robiła cudowna solówka Slasha z stojącego z rozchełstaną koszulą i rozwianymi włosami! Albo obraz Axla grającego na pianinie w rozpadającym się domu gdzieś na amerykańskiej prowincji. Pomysł bardzo prosty i ograny, ale pewien jestem, że wielu, wielu z nas po obejrzeniu „November Rain” chwyciło za gitarę.

Chaos ocierający się o farsę

Po latach sukcesów i równie długim czasie kłótni, dramatów wewnątrz zespołu (niemal idealnych na scenariusz jakiegoś brazylijskiego sitcomu) Guns N’Roses przestało jednak przypominać zespół, który kochaliśmy. Nadszedł czas oczekiwania na „Chinese Democracy” a potem wielki, wielki zawód związany z jego premierą. Właściwie w ten album można walić jak w bęben, nawet bez podjęcia trudu posłuchania płyty. Wszystkie lata, które minęły od rozpadu Guns N’ Roses Axl Rose poświęcił na robienie z siebie podręcznikowo infantylnej, bufoniastej, despotycznej gwiazdy rocka. Setki wypowiedzi o genialności albumu przy jednoczesnym ciągłym oczernianiu Slasha spowodowały dwie rzeczy. Po pierwsze, nikt nie był już w stanie znieść biadolenia Rose’a. Po drugie, spodziewano się płyty fenomenalnej, nawet pomimo tego, że nie brano Axla na serio.

W szeregach Gunsów panował zresztą nieopisany bałagan i chyba nawet sam Rose nie wiedział, kto u niego aktualnie gra. W trakcie prac nad płytą przez formację przewinęły się takie indywidualności jak Buckethead, Ron „Bumblefoot” Thal czy Josh Freese. Wszyscy oni byli utalentowanymi muzykami, ale branymi niemal jak z łapanki. Powodowało to, że  szanse na dobrą płytę były na prawdę znikome. Fani jednak nadal wierzyli. Gdy płyta trafiła w końcu na rynek przeważały recenzje negatywne i zjadliwe, choć nie brakowało również ostrożnie obojętnych. Mało kto odważył się jednak powiedzieć cokolwiek pozytywnego na temat zawartości „Chinese Democracy”. To, co prezentował wówczas zespół nie mogło dorównać dokonaniom z przeszłości.

Iskra nadziei

Gdyby „Chinese Democracy” nigdy nie powstało, a przeszło do historii jako jeden z wielkich, owianych legendą, niezrealizowanych projektów to stałaby się rzecz lepsza, tak dla Axla Rose’a jak i dla miłośników Gunsów. Myśli fanów zaprzątałoby dociekanie, co też mogło nas czekać na tej „epickiej płycie”. Dzięki temu Guns N’ Roses nadal by intrygowali, wzbudzali zainteresowanie, chroniąc własną dyskografię przed albumem, którego miejsce jest jedynie na śmietniku historii. Na szczęście legenda Guns N’Roses przetrwała nawet te niespokojne czasy. Z tym większym oczekiwaniem odliczamy dni do pierwszych koncertów pogodzonych już (podobno) Slasha, Axla i Duffa. Czekamy, nawet pomimo faktu, że doskonale wiadomo, iż ich na nowo odkryta miłość wynika w dużej mierze z potrzeb finansowych. Pojedziemy na koncert nawet pomimo nietrafionych suportów i braku Izziego Stradlina, który w zdecydowanym przecież stopniu odpowiadał za kompozycje w złotych latach funkcjonowania grupy. Mówiąc w skrócie czekamy, ponieważ szansa, że legendarni członkowie Guns N’Roses zakopią topór wojenny była jak 1 do 100 000. A my, fani, właśnie wygraliśmy los na loterii niezależnie od wszystkich problemów, jakie się z tym wiążą.

Biografia absolutna

Tak się również pięknie składa, że współcześni fani Guns N’Roses mają nie tylko możliwość zapoznać się z bardzo bliskim oryginalnego wcieleniem zespołu i uczestniczyć w ich koncercie. Każdy fan może również zapoznać się z biografią formacji i to biografią najbardziej kompletną, najdokładniejszą oraz poruszającą najbardziej intymne kwestie z życia zespołu. Mick Wall ponownie wraca bowiem do swoich wspomnień związanych  z muzykami z którymi udał się w niejedną trasę, wspólnie przyjął więcej niż dużo narkotyków i przeprowadził tysiące rozmów. Axlem połączyła go ponadto dość głęboka chociaż burzliwa przyjaźń. Gunsi to, obok Black Sabbath, jeden z zespołów o których Wall czerpał informacje prosto ze źródła mogąc uzupełniać je o naocznie zaobserwowane epizody z ich kariery, częstokroć stawiające muzyków w nienajlepszym świetle. Jest to biografia absolutna, pełna faktów i anegdot, wzlotów i upadków tak Rose’a jak i Adlera, Stradlina, Slasha  czy McKagana. Jest to jednak ponad wszystko historia rocka lat 90. widzianej oczyma jednego z najbardziej uznanych i kompetentnych dziennikarzy muzycznych jacy chodzili po tym świecie.

Jakub Kozłowski

Sekretarz redakcji In Rock

PRZECZYTAJ FRAGMENT KSIĄŻKI
„OSTATNI GIGANCI Z ROCKOWEJ DŻUNGLI”

Ulicznicy

– Porzućcie wszelką nadzieję, wszelkie złudzenia, wszystkie pragnienia.

– Próbowałyśmy, ale wciąż pożądamy. Nadal pragniemy nie pragnąć i mamy nadzieję nie mieć nadziei, i żywimy złudzenia, że stracimy wszelkie złudzenia.

– Przućcie, rozkazuję wam! Porzućcie wszystko łącznie z pragnieniem zostania uratowanym.

Luke Rhinehart, Kościarz (tłum. Dorota Gałczyńska, wyd. EM, Warszawa 1997)

Rozdział 1

Wiesz, gdzie jesteś?

Los Angeles to miasto pełne duchów. Wystarczy przejażdżka przez Zachodnie Hollywood, Bulwarem Zachodzącego Słońca i jego licznymi przecznicami, żeby powróciły nazwy z przeszłości – tej odleglejszej i bliższej – przywołując ich duchy. Sklep Tower Records, który zbankrutował w 2006 roku. Hotel Hyatt przy Sunset, niegdyś znany jako „Riot House”, dziś schludny hotel butikowy funkcjonujący pod nazwą Andaz West Hollywood. The Roxy, The Rainbow Bar And Grill, The Whisky A Go-Go, The Troubadour, wszystkie wciąż stoją, ale żyją wspomnieniami wspólnej przeszłości, której dziś nie da się już odtworzyć. Speluny pokroju Coconut Teaszer i Gazzari’s dawno zniknęły. Sunset Strip Tattoo opuścił zdezelowaną witrynę naprzeciwko Hyatt i przeniósł się gdzie indziej. Budynki, w których niegdyś mieściły się kluby Starwood, Tropicana, Cathouse i Seventh Veil pełnią dziś inne funkcje. Czynny całą dobę supermarket Ralphs, którego alejkami przechadzały się liczne muzy, że nazywano go rockandrollowym Ralphsem. Budynki wytwórni Capitol Records i Geffen Records – dziś pomniki padającego przemysłu. Boczne uliczki też mają swoje historie. Przy North Clark w tanich apartamentach mieszkali niegdyś członkowie Mötley Crüe i Guns N’ Roses. Alto Loma, przy której mieściła się „ukryta oaza” hotelu Sunset Marquis, który Hunter S. Thompson nazywał „Hiltonem dla nieudaczników” i przy którego basenie imprezowały niezliczone zespoły, jak i bogacze z LA.

Zachodnie Hollywood jest dziś zupełnie innym miejscem i, jak na ironię kultu maczo późnych lat 80., jedną z najbardziej znanych dzielnic LGBT. Ale każdy, kto pamięta jego duchy i widział to miejsce w czasach jego rozkwitu lat 80. wie, że było to miejsce, w którym jeśli coś się mogło zdarzyć, to się zdarzało. Gdzie w jednej chwili wszystko było takie cooool. A zaraz potem wymykało się spod kontroli.

Wyobraźcie sobie, że wysiadacie tutaj z autobusu linii Greyhound, jak W. Axl Rose i tysiące innych osób na dworcu w Północnym Hollywood i widzicie Strip po raz pierwszy nocą. Atmosfera tego miejsca uderzała jak kula w głowę, wysokooktanowa mieszanka ambicji i pasji, hedonizmu i desperacji: było to jak pierwsza ucieczka z domu, bez zobowiązań, bez jutra, bez żadnego dupka mówiącego wam, co macie nosić, albo gdzie chodzić, uderzający powiew wolności – oszałamiający i przerażający. Poziom bredni i testosteronu przekraczał wszelkie granice. Każdy miał zespół, albo zakładał zespół, albo myślał o założeniu zespołu. A jeśli nie to był obiecującym promotorem, DJ-em, VJ-em albo menadżerem. W epoce przedinternetowej najlepszą formą zakomunikowania swojego istnienia i miejsca najbliższego koncertu były tanie, kserowane ulotki. Przed świtem porzucone kartki A5 walały się po ulicy niczym toczące się chwasty na prerii. Zespoły powstawały, rozpadały się i reaktywowały. Ten zastępował tamtego. Ta nazwa zamiast tamtej. Jeden szaleniec zamiast innego. Luźne kolektywy szukały magicznej formuły, która by zaiskrzyła, a oni mogli rozpocząć swoją wspinaczkę po szczeblach kariery.

Było to możliwe i zdarzało się. Wystarczy się rozejrzeć, żeby znaleźć osoby, którym się udało – David Lee Roth, wokalista najbardziej znanego zespołu z LA, Van Halen, który wraz z menadżerem Peterem Angelusem wpraszali się do Rainbow; Vince Neil, Meksykanin z szemranej części miasta, zmierzający do platynowego nieba z Mötley Crüe, zaciągający zapaśniczki błotne z Tropicany do swojego domu na imprezę; Robbin Crosby, sensacyjny, blondwłosy gitarzysta Ratt otoczony przy barze Troubadour laskami i laskami z fiutami… Ale zanim bogowie wskazali was i zdecydowali, że nadeszła wasza pora, żyliście życiem koczownika, szukając tanich noclegów, sof i sal prób. Był taki film, w którym padały słowa „lunch jest dla mięczaków”… cóż, w Hollyweird dla mięczaków były także śniadania i obiady. Wszelkie drobne – jeśli ktokolwiek je przy sobie miał – przeznaczano na alkohol, imprezy i ulotki, zanim udało się uciułać cokolwiek na fastfooda albo najtańsze żarcie, jakie zostało na półkach Ralphsa po północy. Prawdziwe wampiry Hollywood znały dziewczyny, które je nakarmią i przenocują, a oni będą mogli skoncentrować się na wspinaczce po śliskim palu sławy.

Było to szczególne życie w bardzo szczególnym czasie i miejscu, a blask neonów tych kilku ulic docierał do wszystkich zakątków świata. Rockowe magazyny pokroju „Hit Parader”, „Circus”, „RIP”, „Spin” i „Kerrang!” pomagały tworzyć ten mit. Teledyski, które trafiały do „Headbanger’s Ball” przedzierały się do dziennej ramówki MTV. Rozgłośnie radiowe, takie jak KNAC, które grały Poison, W.A.S.P., Ozzy’ego Osbourne’a stały się inspiracją dla rozgłośni w całej Ameryce. Tysiące ludzi oglądały te teledyski, słuchały tej muzyki i pragnęły stać się częścią tego nurtu. Axl został tu tylko kilka tygodni, przerażony miejscem i ludźmi, którzy chodzili z „puszką gazu łzawiącego w jednej ręce i żelastwem w drugiej”. Uciekł, jak na wieśniaka z Indiany przystało, ale wiedział, że jeszcze tu wróci…

*

Młody Bill Bailey skończył właśnie osiemnaście lat, jeszcze nie nazywał się W. Axl Rose i był zmorą policjantów z małego miasteczka. W Lafayette, w stanie Indiana, pod koniec lat siedemdziesiątych, większość nastoletnich łobuzów było tego samego sortu: znudzeni, pijani, napompowani hormonami i niezbyt lotni. Nie trzeba było FBI, żeby ich złapać. Bill Bailey był inny. Był bystry – nawet bardzo – a jego bunt miał powody i cele. Nie chodzi o to, że nie mogli go przyskrzynić. Chodzi o to, że nie mogli go powstrzymać, kazać mu szanować ich, czy czyjkolwiek autorytet. Twierdzi, że był aresztowany dwadzieścia razy (winny byłem pięć razy), mimo że akta sądu okręgowego hrabstwa Tippecanoe mówią, że jako dorosły w okresie od lipca 1980 do września 1982 spędził w areszcie łącznie dziesięć dni za pobicia, podawanie alkoholu nieletnim, pijaństwo w miejscu publicznym, wkroczenie na teren prywatny i wyrządzenie szkód. Gdy wrócił autostopem do LA, uciekając przed koszmarami młodości, tak naprawdę uciekał przed prawem. I przez długi czas miał tu nie wracać.

Jeśli Axl Rose jest ostatnią wielką gwiazdą rocka, to Bill Bailey jest smutnym, kochanym, bystrym, poniewieranym i rozgniewanym dzieciakiem, którego Axl zostawił w Lafayette. A mimo to odradza się za każdym razem, gdy Axl wpada na scenie i za kulisami w szał, za każdym razem, gdy do głosu dochodzi jego nieprzejednanie i temperament. A także w niewypowiedzianych chwilach życzliwości i wrażliwości, w piosenkach miłosnych, w których się otwiera. Jest w tekście „One In A Million” („Policjanci i czarnuchy, zejdźcie mi z drogi”) i „Sweet Child O’ Mine” („Jej uśmiech przywołuje wspomnienia z dzieciństwa”). Był, kiedy podjął decyzję o nagraniu piosenki Charlesa Mansona na album „The Spaghetti Incident?” i jest, kiedy próbuje imitować styl Eltona Johna i Freddiego Mercury’ego. Jest, kiedy chce kontrolować każdy aspekt Guns N’ Roses, od nazwy aż po muzyczny dorobek. Łatwo znaleźć związek między młodym Billem Baileyem, marzącym o śpiewaniu gdzieś poza łazienką rodzinnego domu tak, żeby nie usłyszał go fanatycznie religijny ojciec, a lśniącą poświatą „Chinese Democracy”, albumu tak wyróżniającego się i tak nie na czasie, że mogła go nagrać tylko odcięta od świata gwiazda, pragnąca przedstawić własną wizję doskonałego i niezmąconego przez nikogo dzieła.

Wszystko zaczęło się 6 lutego 1962 roku, gdy William Bruce Rose urodził się jako syn pięknej siedemnastoletniej samotnej matki Sharon Lintner, która jeszcze chodziła do szkoły i chuligana z Lafayette, także Williama Rose’a, który o szkole nawet nie myślał. Zanim Bill ukończył dwa lata i cokolwiek pamiętał, William i Sharon, którzy niewiadomo czy byli małżeństwem, rozstali się w 1964 roku. Możliwe, że syn został porwany na krótki czas przez ojca i wykorzystywany przez niego seksualnie. Gdy wiele lat później Axl poddał się „terapii regresywnej” twierdził: Nie podobało mi się, jak traktował mnie przed moim narodzeniem, od momentu narodzin pragnąłem więc śmierci tego skurwiela. Powiedział też, że William Rose pieprzył mnie w dupę. Pamiętam igłę. Pamiętam zastrzyk. I pamiętam, że byłem przez niego molestowany i widziałem, jak coś okropnego stało się matce, kiedy po mnie przyszła.

Jak było, wie tylko Axl. Jeśli wydarzenia te miały miejsce, mały Bill ich nie pamiętał. Rok później Sharon poznała i poślubiła Stephena Baileya, a Bill dorastał wierząc, że Stephen jest jego prawdziwym ojcem.

Stephen Bailey też nie był łatwym ojcem, można więc powiedzieć, że wpadł z deszczu pod rynnę. Niektórzy przyjaciele z kościoła nazywali go Żukiem, a jego pełny tytuł brzmiał Wielebny L. Stephen Bailey i cechowała go żarliwa wiara. Prawił kazania w kościele zielonoświątkowców, stojącym przy żwirowej drodze w wiejskiej okolicy tuż za miastem, gdzie niebo i piekło były czymś namacalnym, transcendencja i grzech czymś prawdziwym i żywym, gdzie ludzie wili się po posadzce i przemawiali różnymi językami, gdzie niosło się słowo boże, gdzie pożądany był purytanizm, a muzyka rockandrollowa, alkohol, seks przedmałżeński i inne przyjemności zdecydowanie potępiane. Młody William i jego przyrodnie rodzeństwo, Stuart i Amy, które pojawiło się wkrótce, każdego niedzielnego poranka, niedzielnego wieczoru i w środową noc wybierali się w dwunastokilometrową podróż do kościoła. Choć zwykle jeździli tam częściej.

Gdy w podstawówce William zaczął miewać koszmary, że mieszka w domu z matką i obcym mężczyzną, który robi złe rzeczy, powiedziano mu, że zostały one zesłane przez diabła. Z podróży do kościoła zapamiętał: Mieliśmy spotkania, dochodziło do uzdrowień. Ślepi czytali. Ludzie mówili obcymi językami. Obmywano stopy i tak dalej. Stephen Bailey rządził domem za pomocą bogobojnej retoryki i żelazną ręką. William został spoliczkowany za to, że oglądał kobietę w bikini w telewizyjnej reklamie. Telewizor wkrótce trafił na śmietnik. Dzieciakom Baileyów wolno było słuchać radia raz w tygodniu w niedzielne popołudnie, kiedy Stephen i Sharon mieli „czas dla siebie” w sypialni. Gdy wiele lat później zapytano Axla czy ma jakieś szczęśliwe wspomnienia z dzieciństwa, powiedział: Dobre czasy? Łał! Chyba kiedy nasza trójka zapominała o codzienności i razem z ojcem bawiła się w zapasy. Po prostu cieszyliśmy się jak dzieci.

Tylko tyle i nic poza tym. Rodzina stosowała własne metody zacieśniania więzi towarzyskich. Dzieci miały pilnować się nawzajem, jeśli zobaczyły lub powiedziały coś związanego z seksem. Dyscyplinę stosował Stephen, a Sharon zawsze brała jego stronę. Puszczał im na magnetofonie szpulowym taśmy z nagraniami Jimmy’ego Swaggarta i kazał im słuchać w kółko gadania starego, zblazowanego hochsztaplera. Gdy William miał dziesięć lat, na tyle dobrze znał Biblię, że wygrał kościelny konkurs dla młodzieży i został poproszony o wygłoszenie kazania. Ucząc się przemawiać przed tłumem, a potem grać na pianinie i śpiewać, Bill odnalazł swoją osobowość. Wiedział, że ma ona związek z muzyką, którą ćwiczył na kościelne recitale. Pewnego dnia w samochodzie usłyszał piosenkę Barry’ego Manilowa „Mandy” i jej refren był tak chwytliwy, że się dołączył. W nagrodę został spoliczkowany przez ojca, bo piosenka była „diabelska”. Jeśli za śpiewanie „Mandy” można dostać w zęby, to jaką siłę musi mieć ta muzyka? Od Sharon dostał małe radio (prawdopodobnie poczuła się winna zachowania Stephena), którego słuchał nocami pod kołdrą. I nagle jego mały świat, na który składało się Lafayette, szkoła i kościół, otworzył się. Usłyszał Eltona Johna, Queen, Led Zeppelin, Billy’ego Joela… Słuchał słów, a melodie wprawiały go w odpowiedni nastrój. Zrozumiał, że w muzyce jest siła – czy to gdy śpiewał w kościele na mszy, żeby wprawić wiernych w stan ekscytacji przed żarliwym kazaniem Stephena, czy kiedy taki Freddie Mercury czy Robert Plant stali przed tysiącami, wprawiając ich w radość, doprowadzając do omdlenia i krzyków…

Gdy to zrozumiał, jego życie się zmieniło. Nieśmiały, zahukany dzieciak, który przemykał pochylony korytarzami szkoły Sunnyside Middle z oczami wbitymi w ziemię, w wykrochmalonej białej koszuli i wyprasowanych czarnych spodniach, zmienił się w buntowniczego, niesfornego dzieciaka z Jefferson High o gorącym temperamencie, szybkich pięściach i szaleństwie w oczach, które budziło popłoch nawet u najsilniejszych. Jeszcze głębiej poznał moc muzyki. Stephen zepchnął go ze stołka przy pianinie za to, że grał „D’Yer Maker” Led Zeppelin. W jego ręce wpadła książka z nutami do utworów Eltona Johna, wprawiając go w zdumienie, że tak można konstruować utwory (dziesięć palców ułożonych w najdziwniejsze akordy świata). W drodze na zajęcia z pianina przeglądał w sklepie magazyny muzyczne, jak „Creem” i przy okazji odkrył inne pisma, jak „Oui” z artystycznymi zdjęciami pięknych kobiet akurat wtedy, gdy zaczęło go mrowić w kroczu na myśl o dziewczynach ze szkoły. Poznał wtedy Jeffa Isbella.

O ile Bill uczył się, co było fajne i jak to wdrożyć do własnego życia, Jeff zdawał się być taki od urodzenia. Był trzy miesiące młodszy od Billa, miał taki sam, zakrzywiony nos i ostre rysy twarzy, jak Ronnie Wood i Johnnie Thunders. Był też chudy, jak gwiazda rocka, jak jego wielki bohater, Joe Perry, gitarzysta Aerosmith. Uwielbiał ten luz, który mieli Stonesi i Aerosmith, ten swobodny styl, który wziął się z tego, że lekko spóźniali się za rytmem. Styl ten stał się też jego stylem, kiedy sięgnął po gitarę, ale gdy poznał Billy’ego okazało się, że uwielbiają też muzykę ELO i Davida Bowiego, a także brytyjskie zespoły, które nieczęsto gościły w radiu, jak Nazareth i Thin Lizzy. I AC/DC. Zaraz, czy oni nie byli z Australii? Super!

Jeff wówczas grał na perkusji i miał muzyczne korzenie. Urodził się na Florydzie, ale jego ojciec, który miał w sobie trochę indiańskiej krwi, przeniósł się z rodziną na wieś, tuż pod Lafayette, zanim Jeff zaczął szkołę, czyli na początku lat siedemdziesiątych. W promieniu kilkunastu kilometrów nie mieli żadnych sąsiadów, tylko żwirowe drogi. Mieszkaliśmy na totalnym zadupiu – jak miał później wspominać Izzy. Wkrótce jego rodzice się rozstali, więc Jeff z mamą i bratem Joe przenieśli się do miasta, gdzie w końcu mógł liczyć na jakieś życie towarzyskie. Jego babcia wspierała jego muzyczną edukację i na trzynaste urodziny dostał od niej wymarzony zestaw perkusyjny. Najlepszy kumpel Jeffa miał starszego brata, który zadawał się z grupką chuliganów. Przejmowali starą chałupę, w której urządzali imprezy, a gdy byli już mocno zrobieni, prosili chudego, małego dzieciaka, żeby pograł z nimi na bębnach. Po raz pierwszy poczułem przypływ adrenaliny – wspomina Izzy. – Nie licząc tego, moje życie było totalną nudą.

Walczył z nudą oddając się muzyce i ćwicząc tricki na deskorolce. Zaczął zapuszczać włosy. Czuł, że pisane jest mu życie w zespole, z dala od Lafayette. Będąc w dziewiątej klasie, przechadzał się szkolnym korytarzem, gdy nagle usłyszałem łoskot spadających na ziemię książek, potem wrzask, a potem przebiegł obok mnie, ścigany korytarzem przez grupkę pieprzonych nauczycieli.

Kolejny raz spotkali się na kursie na prawo jazdy i wtedy zaczęła się ich przyjaźń. Jeff grał w szkolnym zespole z kumplami, nie mieli jeszcze nazwy, i pomyślał, że ten szalony, nowy przyjaciel byłby dobrym frontmanem. Pomyślałem sobie, ten koleś jest zupełnie szalony, byłby zajebistym wokalistą – przyznał mi wiele lat później. – Musieliśmy go do tego namawiać i początkowo nie szło nam dobrze. Czasami przychodził i stał z boku, jakby był zawstydzony. Albo zaczynał śpiewać i nagle wychodził, poczym nie widziałem go przez trzy dni! Pewne rzeczy się nie zmieniają, co nie?

Jeff rozumiał. Może nie był tak utalentowany jak Bill, ale potrafił przenikliwie czytać ludzi i od dziecka siedział we własnej skórze. Gdy rozmawialiśmy dziesięć lat po tym, jak opuścił Guns N’ Roses, przyznał, że ta szkolna przyjaźń pozwoliła mu wejrzeć głębiej w charakter dorosłego Axla. Miał długie, rude włosy, był mały i zakręcony. Myślę, że nigdy nie zamoczył w szkole. Nie chcę poruszać tego tematu, bo wkraczam na grząski grunt, ale Axl w szkole nie zaliczył żadnej cipki. A teraz jest wielką gwiazdą rocka, laski ustawiają się do niego w kolejce, ma pieniądze, ma ludzi… władza uderzyła mu do głowy. Stał się pieprzonym potworem. Świrem! Szaleńcem!

Ale to przyszło później. W połowie lat siedemdziesiątych Bill najpierw zwrócił na siebie uwagę nie fanów, ale policjantów z Lafayette. Miał piętnaście lat a że byłem jednym z najbystrzejszych dzieciaków, gliny pomyślały, że jestem prowodyrem. Jego akta z czasów gdy był niepełnoletni pozostają utajnione, ale zanim ukończył osiemnaście lat aresztowano go co najmniej cztery razy, raz we własnym ogródku. W wieku szesnastu lat zaczął pić i łykać prochy, a skręty palił, gdy tylko wpadły mu w ręce. Zanim odkrył prawdę o swoich rodzicach, nie tylko zszedł na złe tory, ale gotów był się wykoleić. Pewnego dnia grzebiąc w papierach natrafił na świadectwo ukończenia szkoły średniej Sharon, na którym figurowała pod nazwiskiem Rose, a nie jej panieńskim Lintner. Grzebał dalej, aż znalazł dokumenty ubezpieczenia, na których sam figurował pod nazwiskiem Rose. Gdy zapytał wieczorem o to rodziców, wyjawili mu część prawdy: powiedziano mu, że jego prawdziwy ojciec skrzywdził jego matkę a potem zniknął i nikt nie wie, gdzie jest. Nie rozmawiamy tutaj o twoim prawdziwym ojcu – Stephen ostrzegł go, gdy chciał wyciągnąć więcej informacji.

Przechodził trudny okres i takie odkrycie ugodziło w jego osobowość i zniszczyło poczucie własnego ja. Nagle dziwne sny, w których mieszkał gdzie indziej z matką i innym mężczyzną, nabrały sensu. Poczuł ulgę, że tyraniczny Stephen Bailey nie jest jego prawdziwym ojcem i natychmiast, choć jeszcze nieoficjalnie, zmienił nazwisko na W. Rose. „W” dodał, gdyż nie chciał dzielić imienia z ojcem, który go zostawił i być może molestował. Jego zachowanie pogorszyło się. Jego huśtawki nastrojów stały się tak gwałtowne, że psycholog zdiagnozował u niego objawy psychozy. Jego oceny pogorszyły się drastycznie, aż w końcu rzucił szkołę. Nie mógł znaleźć pracy, bo wszystkie sklepy w galerii handlowej znały go, jako złodzieja. Policja, jak twierdzi, spuszczała mu ostry łomot i próbowała przegonić z miasta. Stephen Bailey wyrzucił go z domu pod absurdalnym pretekstem noszenia za długich włosów, przeniósł się więc do babci. Zaczął się włóczyć po Columbian Park, tuż obok domu babci, z Izzym i jego kumplami: Davidem Lankiem, który wyruszy z nim w jedną z pierwszych podróży do LA, Mike’em Staggsem, jednym z miejscowych muzyków, który również wyemigruje na zachód, Monicą i Danem Gregory, Anną Hoon, której młodszy brat Shannon zdobędzie sławę z zespołem Blind Melon, i Giną Siler, która poznała Axla na swoich siedemnastych urodzinach, gdy on miał dwadzieścia lat i została jego pierwszą prawdziwą dziewczyną.

Wszyscy jego przyjaciele mogli go poznać z różnych stron. Monica pamięta, że pięknie grał na pianinie. Dana wspomina atmosferę, jaką wokół siebie tworzył – na tyle złą, żeby dostawać ostrzeżenia od glin. Jeff widział obie strony: Miał bzika na punkcie walki i niszczenia przedmiotów. Wystarczyło, że ktoś na niego krzywo spojrzał, a on już wszczynał burdę. Gdyby nie zespół, aż strach myśleć, co mógłby zrobić.

Coś musiało się zmienić. W 1981 roku Jeff przeniósł się do LA i zmienił imię na Izzy. Bill podążył w jego ślady rok później. Podczas kilku pierwszych podróży był przerażony i osamotniony, miasto było dla niego za duże, zbyt przytłaczające i wrogie, ale mając przed sobą perspektywę więzienia w Lafayette, w którym nic go już nie trzymało, przeniósł się tam na stałe w grudniu 1982 z Giną Siler u boku. Nowe życie wymagało nowej osobowości i tak narodził się W. Axl Rose. Jak później wyjaśnił: Jestem W. Rose, bo William był dupkiem.

Duży szum wzbudziło odkrycie, że Axl Rose jest anagramem słów „oral sex”, ale prawda jest taka, że A.X.L. było nazwą jednego z zespołów Dana, do którego Bill desperacko chciał dołączyć, przywłaszczył więc sobie te litery. Miałem mały apartament w Huntington Beach – wspomina Izzy – Bill wpadał tu i sypiał na podłodze. Wpadał w odwiedziny, a potem znikał. Pod koniec 1982 roku przyjechał z dziewczyną i wynajęli mieszkanie. Dopiero wtedy został na stałe…

(Łącznie odwiedzin: 237, odwiedzin dzisiaj: 1)