Na albumie „Born in the USA”, płycie, która w największym stopniu wpłynęła na kultową pozycję artysty, Bruce Springsteen śpiewał (utwór „Glory Days”): Dni chwały – mam nadzieję, że gdy się zestarzeję nie będę spędzać czasu na ich wspominaniu. Ale pewnie dokładnie tak się stanie. Tak, będę siedział i próbował przywołać chociaż odrobinę chwały tamtego minionego czasu męcząc cię, mój drogi, niczym więcej, jak nudnymi opowieściami. Mam wrażenie, że tą obietnicę (groźbę?) muzyk w pełni zrealizował na albumie „Western Stars”.

Bruce Springsteen stając się mimo woli postacią ze wspomnianego utworu, ukazuje słuchaczowi swoją wizję dawnej małomiasteczkowej Ameryki z jej prostym życiem i problemami rozwiązywanymi uczciwą pracą. Springsteen tęskni za lepszymi czasami i inną rzeczywistością. Tyle, że przedstawiony przez niego obraz jest jedynie ułudą. Nostalgia Springsteena nie odnosi się do realnego świata, a jego wizji, przefiltrowanej przez pochłonięty wspomnieniami umysł. Zdaje się, że Springsteen zapatrzył się w pewien topos, wyidealizowaną fatamorganę i na jej bazie stworzył historię twardych amerykańskich mężczyzn, walczących z własnymi demonami poprzez pracę od świtu do nocy i przynoszącą ukojenie wieczorną szklaneczkę whisky.

Słuchając „Western Stars” mam wrażenie obserwowania finalnej sceny kina drogi, gdy główny bohater spoglądając na bezkresną prerię ze smutkiem przywołuje własne życiowe losy. Nie ma w tym absolutnie nic złego, ale gdy ta sama scena powtarza się przez trzynaście utworów trudno utrzymać skupienie. Równie trudno pozbyć się wrażenia, że każdy z utworów opowiada tę samą historię, żonglując jedynie szczegółami. I tak mamy tu banalną opowieść o autostopowiczu gnanym w nieznane potrzebą odkrywania nowego, poznającego w podróży archetypiczne amerykańskie postaci – kierowcę ciężarówki „połączonego z autostradą”, młodego Amerykanina i jego ukochaną ciężarną żonę czy nieokrzesanego właściciela sportowego auta pragnącego jedynie popisać się swoją własnością. Jest to historia o otwartości i sympatii, na jaką stać było ludzi w stosunku do obcych, w tych dawnych, wyimaginowanych czasach („Hitch Hikin”).

Dalej otrzymujemy opowieść (nie raz zresztą przywoływaną) o niespokojnej duszy, dla której ciepłe kapcie upchane pod łóżko i dom, który nazwać może swym własnym, nie stanowią synonimu szczęścia („The Wayfarer”). Poznajemy również bohatera, który przez grzechy przeszłości stracił ukochaną. Błędy młodości odkupione ciężką pracą prowadzą go jednak do wybawienia – jego wybranka ma bowiem do niego wrócić („Tucson Train”). Wspomnienie wielkiego uczucia i rozdzielonych kochanków powraca jeszcze w kompozycjach „Sundown”, „There Goes My Miracle” czy, w mniejszym stopniu, w „Hello Sunshine”. Dla wszystkich tych opowieści wspólnym mianownikiem pozostaje droga – albo ta bardziej dosłowna, asfaltowa, łącząca odległe rejony Stanów Zjednoczonych (jak w „Sleepy Joe’s Cafe”, w której właściciele małej kafejki wraz z wybudowaniem autostrady odnajdują się w roli zarządców dobrze prosperującego biznesu, przynoszącego ulgę ludziom pracy, dla których piątkowa wizyta w barze oddala nadejście poniedziałku „o milion lat świetlnych”) bądź tej bardziej filozoficznej, związanej z przezwyciężaniem własnych słabości („Tuscon Train”, „Chasin’ Wild Horses”; „Somewhere North of Nashville”, „Drive Fast ”).

Każdy utwór odnosi się do znaczących decyzji i życiowych błędów, które w dużym stopniu determinują przyszłość bohatera: poprzez chęć ucieczki od nich bądź próby ich naprawy. Są to wszystko banalne historie przypominające niemal reklamy telewizyjne wykorzystujące motyw męskiego, dojrzałego i doświadczonego życiowo amerykańskiego kowboja (zresztą niemal bezpośrednio motyw ten pojawia się w tytułowym utworze z albumu). Są to powierzchowne liryczne odpowiedniki pocztówek z mitycznego „dzikiego zachodu”.

U Springsteena mamy do czynienia ze światem przepełnionym nieskonkretyzowaną tęsknotą  za „dawnymi, lepszymi czasami”. Nasuwa się tu zresztą pewne skojarzenie. Aż ciśnie się na usta porównanie do opisów „tamtej” (w domyśle – „lepszej”) Ameryki pióra Franka Zappy – kraju, jaki z czasów młodości pamiętać mogli obaj muzycy (zresztą Zappa bardziej niż Springsteen bo ten pierwszy faktycznie żył w prowincjonalnym miasteczku na  zachodzie USA). Zdaniem Zappy, starszego o kilka lat od Springsteena, małomiasteczkowa Ameryka „prostszych czasów” była krajem, w którym czarnoskórzy mieszkańcy rugowani byli z centrów miejskich na indycze farmy leżące pośrodku pustyni Mojave (mówi bowiem konkretnie o Kalifornii do której odnosi się również Bruce), a meksykańscy „bracia” – jak określa ich Springsteen w utworze „Western Star” – wcale nie przynosili ze sobą „starych zwyczajów”, tylko desperacko starali się wpasować w społeczeństwo, które wciąż ich odrzucało. Wystarczy zajrzeć do autobiografii Zappy, aby uzyskać zupełnie inny, odczarowany obraz Ameryki.

Główny problem z albumem „Western Stars” polega zresztą na tym, (abstrahując od odrealnionej, na w poły mistycznej wizji, jaką Springsteen nam serwuje), że każda z kompozycji jest bez wątpienia na swój sposób urokliwa, każda przyciąga uwagę, ale tylko wówczas, gdy podejdziemy do nich indywidualnie. Są to typowe ballady przełamujące klimat, gdy zawarte zostają na stricte rockowym albumie. Springsteen, na „Western Stars”, zawarł aż trzynaście takich kompozycji, podczas gdy  powinny na nią trafiać co najwyżej dwie bądź trzy, w celu wyciszenia słuchacza, ponownego wzbudzenia jego zainteresowania i wprowadzenia odrobiny melancholii po kilku bardziej rockowych uderzeniach. Niestety na „Western Stars” zabrakło rockowych emocji, a melancholia podana w tak dużych dawkach szybko wywołuje przesyt.

Inną sprawą jest kwestia produkcji. Znów powraca tu w moim odczuciu wizja dźwiękowego tła dla końcowej sceny kina drogi – jego rekapitulacyjnej roli i patosu wzmacniającego u widza odbiór filmu. Wydaje się wręcz, że Bruce Springsteen nie do końca wiedział co chce osiągnąć. Kompozycje muzyka – spokojne, wyciszone, intymne pod względem opowiadanej historii (można powiedzieć, że niemal o zacięciu „mikro historycznym”), skupione na losie prostego człowieka niewątpliwie broniłyby się lepiej, gdyby producent nie starał się regularnie nadawać im większego, niemal filmowego rozmachu. Gdyby wokalowi „Bossa” towarzyszyła jedynie gitara mielibyśmy do czynienia z albumem artystycznie bardziej spójnym, bardziej poruszającym, chociaż niewątpliwie równie monotonnym.

Do płyty „Western Stars” musiałem przywyknąć. Zajęło mi to niemało czasu i wiele odsłuchów – dokładnych, żmudnych, z nieodłącznymi  tekstami utworów w ręce. Zastanawiam się jednak, czy trud „dostrojenia” się do albumu nie podjąłem bardziej ze względu na pozycję samego Springsteena, którego cenię za szczerość, klasycznie rockowe podejście do kompozycji i wierność wypracowanemu stylowi. Nie jestem jednak przekonany, czy wykazałbym równie wiele cierpliwości, gdyby te same utwory nagrał ktoś inny. Pomimo tego, że wraz z upływem czasu nauczyłem się doceniać te trzynaście premierowych kompozycji, nie mogę z ręką na sercu powiedzieć, że są one porywające i tekstowo udane. Każda z nich trąci banałem, każda opisuje wyimaginowaną historię, która chociaż mogłaby się wydarzyć, to jestem niemal pewien, że nigdy nie towarzyszyłyby im takie uwarunkowania i taka wizja świata, jaką forsuje Springsteen. Cały album pachnie bowiem fałszem. Nachalną idealizacją, podobną do wizji początkującego pisarza dla którego dobro zawsze zwycięża, a zło jest jedynie powierzchowną emanacją bagażu negatywnych doświadczeń.

A jednak jest to płyta kojąca i faktycznie wzbudzająca tęsknotę do tego, co było. Nawet jeżeli Amerykę Springsteena w formie, w jakiej zaistniała na „Western Stars”, poznać można jedynie w filmach.

Jakub Kozłowski

(Łącznie odwiedzin: 312, odwiedzin dzisiaj: 1)