Tegoroczny album Opeth bez wątpienia mogę uznać za przełomowy w najnowszej historii zespołu. Nie pod względem muzycznym – do tej kwestii jednak jeszcze wrócę – a pod względem oczekiwań fanów. Mam bowiem wrażenie, że na przestrzeni czasu dzielącego premierę „Sorceress” a „In Cauda Venenum” dotychczasowi piewcy death metalowej tradycji Opeth zastanawiająco zamilkli. Nikt już, a w każdym razie ja takich głosów nie słyszałem, nie wzywał Mikaela Akerfeldta do powrotu na metalowe poletko, tak sprawnie uprawiane aż do albumu „Watershed”. Nikt też nie zacierał rąk ciesząc się na zapowiadaną „ciężkość” nowej płyty, pielęgnując straceńczą myśl, że art.-progowy kierunek rozwoju zespołu jest jedynie przerwą, po której znów usłyszymy potężne uderzenie. Czas leczy rany, a fani death metalowego Opeth zdążyli zająć się czymś innym. Na przykład zespołami, które nie postanowiły po szesnastu latach sprawić, by ich oddani zwolennicy poczuli się nieproszonymi gośćmi.

Współczesny Opeth jest już zupełnie innym zespołem od tego, który dostarczył „My Arms Your Hearse”, „Still Life” czy „Blackwater Park”. W zasadzie to trudno z pełnym przekonaniem stwierdzić, czy nadal jest to zespół. Nie ułatwia tego zresztą Akerfeldt który nie kryje się z faktem, że jego współpracownicy spełniają obecnie rolę co najwyżej interpretatorów jego kompozycji. Materiał na „In Cauda Venenum” przygotowany został przez Mikaela z nudów, w czasie wolnym od pracy, gdy po raz kolejny zarządził dłuższą przerwę w działalności zespołu. I ta nuda jest niestety wyczuwalna w samej muzyce. Zdaje się, że już po czterech albumach (a w zasadzie – chociaż to moje zdanie – po dwóch) formuła prog rockowa zdaje się gwałtownie wyczerpywać. Pytanie, dlaczego tak się dzieje.

Aby to zrozumieć należy moim zdaniem wrócić do postaci Akerfeldta, który wraz z alienacją, jakiej na własne życzenie zaczął doświadczać na scenie death metalowej, uciekł w podziemne zespoły i albumy folkowe, progresywne, psychodeliczne wygrzebane gdzieś w zapomnianych już archiwach muzycznych przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Jego osobista pasja – a w zasadzie amatorskie hobby – zaczęło wpływać na sposób w jaki postrzegał własną twórczość. Odejście od death metalu, który coraz bardziej – co wynika z licznych wywiadów z muzykiem – postrzegał jako ograniczającą i infantylną formę, skłoniło go do poszukania inspiracji we własnej kolekcji z rzadkimi albumami.

Problem polega jednak na tym, że Mikaela Akerfeldt nie jest Stevenem Wilsonem. Nie chodzi tu zresztą o od dawna wyrażaną fascynację Akerfeldta dokonaniami Porcupine Tree a sposobem, w jaki Akerfeld rozumie muzykę progresywną. A rozumie ją w sposób bezrefleksyjny. To, co doskonale widać było już na „Sorceress” – czyli ostateczne zatracenie własnego stylu na rzecz zapożyczeń z twórczości innych – jeszcze bardziej uderza na  najnowszej płycie. Jedną z zalet Porcupine Tree było to, że za jego repertuar odpowiadał człowiek będący progresywną encyklopedią. Znający nie tylko na wyrywki poszczególne albumy z lat siedemdziesiątych, ale również doskonale odnajdujący się w zagadnieniach technicznych związanych z produkcją. Wilson wie, co i jak zmiksować, które ścieżki uwypuklić a czego się wystrzegać, a by zapewnić albumowi progresywny sznyt. Dla Akerfelda progresja oznacza wzniosłość, zawodzenie, gregoriańskie zaśpiewy oraz brak jasno określonej linii melodycznej. Tak w każdym razie brzmi „In Cauda Venenum” – płyta nagrana bez współudziału innych muzyków (a więc pozbawiona wpływu pozostałych instrumentalistów), bez pomysłu i bez emocji. Płyta nagrana z nudów.

Poczynając o zbyt długiego wstępu „Garden of Earthly Delights”, który dałem radę wysłuchać raz, po czym za każdym kolejnym celowo omijałem, po senne i pozbawione polotu „Universal Truth” i zupełnie nie zapadające w pamięć „Continuum” mamy do czynienia z muzyką, która nie wywołuje emocji. Album jest zbyt długi, zbyt jednostajny, oparty na tych samych motywach. Przede wszystkim jednak, nie sprawdza się jako album. Suma części składowych nie przekłada się na wartość całości. Nie brakuje tu kompozycji dobrych, jak oba opublikowane przed premierą „Dignity” i „Heart in Hand” czy „Next of Kin” i „Charlatan” a jednak konstrukcja płyty powoduje, że kompozycje te giną w odsłuchu. Pomimo tego, że niemal cała pierwsza połowa longplaya składa się z kompozycji wartych uwagi, to po wysłuchaniu – po każdym wysłuchaniu – zawsze kończyłem „In Cauda Venenum” z uczuciem zmęczenia materiałem.  Nie przekonują mnie pseudo koncepcyjne przerywniki, rozszerzane do granic przyzwoitości instrumentalne udziwnienia i, co najbardziej przykre, wokal Akerfeldta. Najgorsze jednak jest to, że każdy z utworów ma godne zainteresowania fragmenty, ale te zostają rozrzedzone rozwlekłą formą i brakiem umiarkowania. Opeth na „In Cauda Venenum” nie wie, kiedy zakończyć kompozycję.

Wielka szkoda. W odróżnieniu od wielu, którzy nie byli w stanie przyjąć kierunku w jakim od czasu publikacji „Heritage” podąża Opeth, nie traciłem zainteresowania twórczością Szwedów. Pomimo tego, że to właśnie w growlu, doskonałych metalowych riffach i instrumentalnych wyciszeniach widziałem siłę zespołu. Zachwyciłem się dwoma pierwszymi progresywnymi albumami. Nadal uważam, że „Pale Communion” należy zaliczyć do najjaśniejszych punktów dyskografii zespołu. Tylko, że nie da się prowadzić recyklingu pomysłów w nieskończoność. Album „Heritage” intrygował ciekawymi, king crimsonowskimi pomysłami i kompozycjami, które chociaż nie zostały w pełni dopracowane, to dawały nadzieję na intrygujące wrażenia. Co więcej obietnicę tą wypełniały. „Pale Communion” był płytą kompletną – dojrzałą, intrygującą i pełną melodii. Z kolei „Sorceress” pomimo mojego początkowego entuzjazmu po wysłuchaniu utworu tytułowego (refleksja na marginesie: strasznie się ta kompozycja zestarzała w bardzo krótkim czasie) i „Will O’the Wisp”  muszę uznać za niespójną i chaotyczną – potrafiącą jednak sprawić pewną przyjemność. „In Cauda Venenum” jest za to albumem, który chociaż nie powinien nudzić  – pierwsze cztery utwory mają siłę przyciągania ale nie zostają na dłużej ze słuchaczem – to potrafi okropnie wymęczyć. Na marginesie dodam jednak, że nie mam tego wrażenia, gdy odsłuchuje poszczególne kompozycje indywidualnie, nie jako część albumu.

Chęć wzbicia się na „wyższy poziom sztuki” jaką od kilku lat wyraża Akerfeld staje się zbyt męcząca, zbyt łopatologicznie wdrażana i nieszczera. Dziwi to tym bardziej, gdy pomyśli się kto tak naprawdę stanowi koncertową publiczność zespołu – czy są to zwolennicy klasyków jak Arzachel, Gong, Blackwater Park czy nawet Camel? Bardzo w to wątpię. Na koncerty nadal przychodzą oddani miłośnicy kawałków pokroju „Demon of the Fall”, „The Drapery Falls” czy „Ghost of Perdition”. Ale i oni wkrótce zajmą się czymś innym, gdy kolejne płyty Opeth nadal będą jedynie wariacją na temat progresywnych inspiracji lidera. I co wówczas zespół pocznie? Zaprzepaścił swoje miejsce w historii jako jeden z najbardziej intrygujących zespołów death metalowych, a w panteonie progresywu nigdy się nie znajdzie.

Jakub Kozłowski: Entuzjasta muzyki hard rockowej, progresywnej, metalowej oraz klasycznego southern rocka. W zasadzie entuzjasta rocka i heavy metalu wszelkich odmian. Były dziennikarz Lizard Magazyn, twórca i redaktor naczelny strony Muzyka z Bocznej Ulicy, dziennikarz Radia Poznań, tłumacz takich pozycji jak „W bocznej ulicy. Historia muzyki niegranej”, „Prawdziwy Frank Zappa”, „Ryk Bestii” czy „Dla dobra metalu”. W jego tłumaczeniu ukaże się również autobiografia Davida Vincenta i oficjalna biografia Paradise Lost. Nałogowy nabywca płyt wszelakich.

Skala od 1 do 6:  3+

(Łącznie odwiedzin: 3 428, odwiedzin dzisiaj: 1)